poniedziałek, 30 listopada 2015

Skrótowo

Dawno mnie tu nie było. I pomyśleć, że wszystko z powodu nauki i ciągłej gonitwy za czymś (np. za książkami po całym Wrocławiu). Często jestem już tak skrajnie zmęczona, że siedząc o 21 przed laptopem, zamykają mi się oczy i nie mam pojęcia co piszę. W podobnym stanie jestem dzisiaj. Czerwone, przekrwione oczy świadczą o zbyt długim przesiadywaniu nad książkami, ziewanie wyrywała się z gardła i tak naprawdę wiem, że nie napiszę dziś nic ambitnego. Po prostu zostawię kilka zdjęć.

Naffrusiowy, drugi wypad do twojejczekoladki.pl. w poprzednim tygodniu. Po tym co tam zjadłam, stwierdziłam, że przez najbliższe dwa miesiące nie wybieram się tam. Za dużo tych słodkości!
Ja zamówiłam sobie miodową czekoladę (om nom nom) i ciasto brownie, które było takie sobie, Aruś zamówił sobie czekoladę gorzką z brandy i ciasto marchewkowe.
Od początku naszego współlokatorskiego mieszkania, nie mogliśmy się zgadać, aby gdzieś razem pójść. Tydzień temu nam się to udało, chociaż bez jednej osoby. Padło na kręgielnie w Sky Towerze. Było świetnie, choć nabiłam sobie ogromnego siniaka na kolanie. Pierwsze starcie wygrałam z liczbą 69 (tak bardzo), drugie miejsce miał Aruś, a potem role się odwróciły i byliśmy ostatni!
A po kręglach piwo. Zamówiłam sobie miodowe, a po nim usypiałam na stojąco. Generalnie to zawsze usypiam po alkoholu, nieważne jakim.
Deserek lodowy też musiał być <3
I nasz epicka piątka. Skryta Olga, Naff z wyszczerzem gęby, jakby chciała kogoś użreć, Aruś, Patrycja i Bartuś.
Ostatnio gdy pisałam coś w Wordzie, Elis się zbuntowała i zaczęła wskakiwać mi na klawiaturę. Uznała chyba, że lepsza z niej pisarka niż ze mnie c:
Elis słodko śpiąca w swoim nowym łóżeczku razem z ulubionym misiem <3
Mokra małpa, która dostała szału po kąpieli i latała po całym pokoju.
Weekendowe żarcie w rodzinnym domu. Postanowiliśmy uczcić to, że jesteśmy sami, mamy dużo mrożonek i piekarnik! To był smakowity wieczór. Akurat oglądaliśmy masterchefa, słuchaliśmy też do późna piosenek i nie przejmowaliśmy się, że ktoś usłyszy nasze wycie. Elis też spodobało się moje rodzinne mieszkanie. Nasikała w nim 6 razy pod rząd.
Ciasteczka owsiane, które upiekliśmy z Arusiem. Zaletą mojego mieszkania jest to, że wszystko tam jest. Nie to co we Wrocławiu, w studenckiej lodówce i szafce, gdzie nie ma nic.
Nuggetsy smażone na głębokim oleju we frytkownicy z domowym, sosem czosnkowym.
A następnego dnia, resztę sosu zużyliśmy do zrobienia jakiegoś prostego dania z makaronem, kurczakiem i serem. Niby łatwe, a jakie pyszne! Ostatnio zauważyłam, że nie zdarza mi się zaglądać do przepisów, jeżeli coś gotuję. Sama wymyślam proste dania. Ostatnio np. zrobiłam kurczaka z cynamonem i płatkami róż - smakował jak kurczak curry!
No i lampka gorącego, aroniowego grzańca na mroźny wieczór. Gdy przyjechaliśmy do domu, było tam zaledwie 15 stopni. Na dodatek świeciło tam pustkami.
Ciasteczka zgrabnie zapakowane wstążeczką w prezencie urodzinowym dla Luśki <3. Na weekend przyjechaliśmy właśnie na jej imprezę. Elis miała frajdę, bawiąc się z jej rodzicami, za to pies Luśki nie był zadowolony. A Naff? Naff szczęśliwa, bo powspominała z Luśką stare czasy, porozmawiała z nią poważnie o przyszłości, porobiła wróżby i pograła w OSU jak kiedyś, za czasów przerw szkolnych. No i przy okazji dawno się tak nie najadłam, mięso było moje!

To tak skrótowo o tych dwóch tygodniach, które minęły. Ten tydzień zapowiada się nader ciekawie. Od środy rozpoczynają się na naszym uniwerku konferencje. Wybiorę się na coś z Arusiem, pewnie jakiś wykład w tematyce edytorstwa, pisarstwa, książki, najfajniej brzmi: "użytkownik-czytelnik vs. wydawca-twórca" albo "świat książki, a świat gier". Czwartek spędzę też z Magdą, koleżanką ze studiów, w "Miejscu" i na oglądaniu Gintamy. W nocy jadę po rodziców na lotnisko, bo ostatecznie wracają do Polski i będą u nas nocować. W piątek wybieram się na Targi Książek na Halę Stulecia, wieczorem do rodzinnego miasta, gdzieś w trakcie będę robić prezentację na komunikację społeczną z dziewczynami, która będzie się wiązać z mrocznym pubem. Zapowiada się nieźle.

wtorek, 17 listopada 2015

Czekolada!

Moje życie i rozmowy z Arusiem toczą się ostatnio wokół jednego tematu. Sików. Na dzień dobry nie mówimy sobie już: "cześć, jak tam na zajęciach?", tylko: "No, to ile razy Elis się dziś zesikała?". Sporadycznie mówimy też o robakach albo... tej gęstszej czynności, która spowija trawniki i dręczy podeszwy butów w ciemnościach. Wszędzie jest Elis. Elis gryzie różowe kapcie Julki, Elis ugryzła mnie w cycka, Elis nasikała do kartonu, Elis znowu sępi o żarcie, Elis budzi nas o 7, Elis to leniwa dupa i nie chce zejść ze schodów. Mimo, że tak bardzo rozrabia, każdego dnia kocham ją coraz bardziej. Szybko stała się taką naffrusiową córeczką.

1. Naff w nowej piżamce z sówką. Spodnie takie włochate i ciepłe <3. 2. Naff jak dziecko - jeśli dasz jej kanapkę z serem w kształcie misia, na pewno ją zje. 3. Czytanie książki na świeżym powietrzu zawsze spoko. 

Jeżeli chodzi o zajęcia, nie dzieje się prawie nic nowego. Każda nowa lektura zaskakuje mnie swoją tematyką. Dwa tygodnie temu mieliśmy feminizm, w tym tygodniu mieliśmy pedofilie, a co będzie za tydzień? Wśród tych książek zauważyłam dziwną rzecz. Każda miała w sobie coś... ciekawego, coś nad czym bym rozmyślała. I w końcu odkryłam niecodzienną rzecz. Coraz mniej podobają mi się młodzieżowe czytadła. Zaczęłam wymagać czegoś więcej od książek. Z zadziwiającą radością sięgam teraz po literaturę piękną, co oczywiście nie świadczy o tym, że nie lubię się odmóżdżyć czymś prostym w słownictwie i fabule. Aktualnie poza lekturami, staram się czytać "Obsydiana" pożyczonego od Królika. Zapowiada się fajnie. No i z radością oczekuję na początek grudnia, kiedy we Wrocławiu odbędą się Targi Książek <3 (hajsy już schowane!).
Tak poza książkami, jestem po pierwszym kolokwium. Nigdy nie byłam za dobra z historii (bo jej nie znosiłam), ale jeżeli chodzi o historię kultury książki, zawsze z ciekawością czytałam wszystkie zadane dzieła, wobec czego wystarczyło mi 10 minut przed lekcją, żeby przypomnieć sobie zdobytą wiedzę i BANG! 5 z kolokwium. Dla mnie to było takie: wow.  
To tyle o studiach. Teraz o piątku. Rano przyjechała do nas Gosia!

Poza wielkim talerzem z ogromnymi, kolorowymi kanapkami jedzonymi w domu, cały dzień spędziliśmy w trójkę poza domem. Nie zrobiliśmy zbyt wielu rzeczy, nie zwiedziliśmy zbyt wielu miejsc, ale to nic. I tak było miło! Naszym pierwszym celem, poza bibliotekami, było miejsce o nazwie... Twojaczekoladka.pl!
Twojaczekoladka.pl umiejscowiona jest blisko samego serca rynku w jednej z uliczek (Ul. Iglana). To co mnie tam przyciągnęło to napis: "ciasta w słoiku". Wielokrotnie można było się z czymś takim spotkać na kwejku. Inna sprawa to taka, że tam większość rzeczy jest w słoiku!
Księga przyjemności to chyba najfajniejsze i zarazem najprostsze menu, jakie w życiu spotkałam. Tyle tam było pyszności, że nie mogłam się zdecydować!

Najpierw padło na lody o smaku mlecznej czekolady z mango. Sama czekolada dobra, za to mango smakowało - jak to powiedziała Gosia: mięsem. Akurat nie przypadły mi do gustu. Za to lody Gosi o smaku białej czekolady z pistacjami - mmmm.
A tu jeszcze zamknięte w uroczym słoiczku!
Następnym obowiązkowym przysmakiem, było oczywiście ciasto w słoiku, które mnie tu przygnało. Wybrałam marchewkowe i... wcale nie żałuję, było pyszne! Kawałki orzechów włoskich, cynamon, co dodawało mi świadomości, że święta się zbliżają, a to wszystko polałam gorącą, gorzką czekoladą. Bomba, po prostu bomba. Muszę podkreślić przy okazji to, że codziennie mają inne ciasta w słoikach.
Lemoniada o smaku migdałów. Z przykrością stwierdzam, że migdały było czuć tylko na początku. Potem ten posmak zginął w cytrynie. Nie mniej jednak, było dobre!
Większość tych słoiczków - czy to lemoniada, czy to ciasto, czy lody, kosztowało mniej więcej 13 zł.
Z czekoladami było różnie. Ja ze swoją trafiłam akurat w niesmak. Na ogół nie lubię pomarańczy, ale postanowiłam spróbować pomarańczowej czekolady. Nie dość, że mega słodka, to jeszcze sztuczna. Ledwo wypiłam połowę. Zamówiłam do niej bitą śmietanę, której nie dostałam. Pani przekazała mi, że się skończyła i przyjdą z nią do mnie za chwilę, ale szybko o tym zapomniały, więc kazałam ją sobie oczywiście od rachunku odjąć. Smakowo, trochę lepiej przedstawiała się historia z czekoladą Gosi i Arusia. Gosia miała białą - pyszną, ale straszliwie słodką (na szczęście do każdej czekolady podawana jest mała szklaneczka z wodą), Aruś i jego mleczna czekolada wygrały wszystko (zanim dodał tam brendy - bo dodatki też można było sobie zamawiać za odpowiednią dopłatą!)
Wystrój był klimatyczny. Żałujemy tylko, że nie poszliśmy na antresolę. Ściana z cytatami na temat czekolady - pomysłowa! Ocena pomimo wpadki z bitą śmietaną - na plus. Zapewne jeszcze nie raz tam zawitam, bo miejsce stało się jedną z moich ulubionych knajpek.
Poza czekoladową orgią, postanowiliśmy wpaść do galerii Magnolia. Gosia chciała kupić w Kuchniach Świata fasolki wszystkich smaków. Po drodze zaszliśmy też do Claire's i empiku. Kupiłam Noragami tom 1 (gdy ją zobaczyłam, zaczęłam piszczeć na cały empik) i "Podaruj mi miłość" - antologię z 12-nastoma świątecznymi opowiadaniami, na który obecnie jest wielki fejm (o czym nawet nie wiedziałam - opowiedział mi o niej Królik!). Stwierdziłam, że umili mi wolny czas, który spędzę w domu, leżąc pod świątecznymi lampkami, zawieszonymi na ścianie.
To co lubię w Kuchniach Świata to to, że za każdym razem jest tam inny rodzaj pocky. Teraz padło na Pocky o smaku zielonej herbaty Matcha, które osobiście uwielbiam! Cena jak na pocky też jest zadowalająca, bo to tylko 8 zł!

Poza zakupami, zamówiłyśmy sobie bilety na premierowy seans "Listów do M. 2". Na ogół nigdy nie lubiłam polskich filmów, ale od dłuższego czasu zaczęłam zauważać, że Polacy tworzą lepsze komedie czy romanse. Pierwszym z takich filmów, który mi się spodobał, a zostałam do niego zmuszona przez rodzinę, były właśnie "Listy do M." rok temu. Strasznie mi się spodobało, co niestety nie mogę powiedzieć o drugiej części. Początek i środek strasznie się dłużyły. Śmieszne teksty wcale tego nie wynagradzały. Same momenty kulminacyjne i końcówka, wynagrodziły to jednak. Bardzo pomysłowe wątki, ale drugi raz bym się na ten film nie wybrała. To co jeszcze bardzo mi się podobało to piosenki w tle - nawet polubiłam sławną, radiową "Na pewno" w wersji angielskiej, po czym stwierdziłam: hej, polska jest jednak lepsza. Jedna z piosenek sprawiła nawet, że się popłakałam. Zresztą... ja zawsze płaczę na filmach.

Jeszcze tego samego, piątkowego dnia, przybył do mnie nowy portfel z allegro. Stary w kropki już mi się psuł - zamek się nie odpinał, kokardka była krzywa i odpadała, trzeba było zareagować. Nowy portfel mimo swojej długości ewidentnie kocham.
A to uroczy środek w kropki! 
Jakiś czas temu koleżanka ze studiów stwierdziła, że wszystko co posiadam jest słodkie. Ubieram się w słodkie ciuchy, noszę ze sobą słodkie rzeczy. Stwierdziłam, że rzeczywiście, mam jakiś fetysz na wszelakie słodkości (nie tylko te do jedzenia) i muszę przyznać, że tylko gdy jestem nimi otoczona, czuję się dobrze. Zwyczajne przybory mnie nie interesują, tylko te urocze czynią mój świat ciekawszym!
No i na miłe zakończenie - Elis. Gryzoń, który żre wszystko - poczynając od butów i nie kończąc na każdej kończynie i części ciała jaką posiadam.
Wiecznie z palcem Naffa w buzi.
A tu jaka grzeczna! To aż nieprawdopodobne.

I na tym notkę zakończę. Planów na najbliższy czas nie mam - chyba, że chodzi o gorącą czekoladę w Twojaczekolada.pl lub herbatę w Czajowni. Reszta upłynie mi zapewne na nauce i pisaniu opowiadań świątecznych. Pozdrawiam!

środa, 11 listopada 2015

Witaj, Elis!

Znacie ten stan, kiedy fruwacie z głową w chmurach i bez przerwy robicie głupie rzeczy? Ja to znam doskonale. W ostatnich dniach wzbogaciłam się o kilka ciekawych wpadek. O dziwo, większość z nich związana jest z tramwajami.
"O, nie, odjeżdża mi tramwaj!". Biegnę przez ulicę, biegnę, dopadam tramwaj, wciskam przycisk, dlaczego się nie otwiera?! Nagle jadą na mnie auta, co jest do cholery? Tuż obok przejeżdża ciężarówka, ludzie trąbią, a Naff dopiero ogarnęła, że tramwaj stoi na światłach - przystanek był odrobinę... ehm, dalej. Pominę oczywiście to, że niepotrzebnie się spieszyłam, bo tramwaj i tak nie ruszył - jakieś auto dachowało na torach.
Jestem po zajęciach. Szukam telefonu. Wsiąknął. Koleżanka mówi, że zadzwoni. No, gdzie mój telefon? Fuck, coś mi wibruje w brzuchu. JAK?! Przecież nie zeżarłam telefonu! A, no tak. Mam go w kieszeni bluzy.
Jadę na zajęcia z lekką tremą przed prezentacją. Wsiadam do tramwaju. Wow, dużo ludzi jak na tą porę. Hej, gdzie ten tramwaj nagle skręca? Hej, jaki to tramwaj?! Och, to nie 7. TO 17. Wysiadam na jakimś przystanku niedaleko rynku, już dawno spóźniona na zajęcia, nie wiem gdzie jestem, tylko intuicja mnie prowadzi (nie wiesz gdzie iść, idź przed siebie, aż coś nie wyda ci się znajomego). Wbiegam zdyszana na salę, gubię szalik. Dziwne, że nie zgubiłam głowy.


Jedno z zakupowych marzeń spełnione, aczkolwiek projekt nie do końca mi się podoba. Spowodowane małymi problemami z allegrowiczem, który odpowiedział mi na e-maila po tygodniu. Ach, ten profesjonalizm. Za wystawienie neutrala dostałam długą odpowiedź z wywodem. Ostatecznie cofnęłam komentarz, bo widziałam, że gościowi naprawdę na tym zależało i na dodatek w ramach rekompensaty, dostanę drugą koszulkę w cenie o połowę niższą. Warto skorzystać. Nie jestem potworem, a każdy popełnia błędy.

Ostatnio co weekend gdzieś wybywaliśmy. Wyprawa do babci w piątek, była naszą jak na razie ostatnią wyprawą, teraz będziemy siedzieć we Wrocławiu.
A u babci - jak u babci. Masa żarcia, pełne brzuchy, siedzenie przed telewizorem i rozmowa. Było też wspominanie starych czasów i oglądanie albumów. Zobaczyć własnego tatę jako dzieciaka albo nastolatka, którego obejmują wszystkie dziewczyny z klasy - zabawne. Było też kilka zdjęć małej Naff! Ach, wspomnienia wracają. Najlepszy i najbardziej leniwy wakacyjny czas, zawsze spędzałam u babci z książką na balkonie. Gdy byłam całkiem mała, spałam u niej z kuzynkami. Naszą najlepszą bazą do zabawy była różowa łazienka i... wanna. Tak, przesiadywałyśmy w niej kilka godzin i bawiłyśmy się w odlotowe agentki, w Dragon Balla, księżniczki, czasem robiłyśmy też "mieszanki babuni" z różnych płynów. I te najlepsze na świecie potrawy babci, takie jak sztuka mięsa, ryba z cebulką i jajkiem czy pieczony w piecu kurczak ze złocistą skórką. Mmm (Naff jak zwykle o żarciu, nawet pisząc coś wcina).


Jedno z albumowych zdjęć. Mały Naff w słodkim wianku i elfim uchem, podczas sypania kwiatów na nabożeństwie majowym. I pomyśleć, ze lubiłam je tylko ze względu na sypanie kwiatków.

Zdjęcia z krótkiego spaceru po miejscowości w której mieszka babcia. To drugie miejsce na Ziemi, które dobrze znam. Pogoda nam nie sprzyjała, ale miło było wyjść!
Boskie tiramisu, które zrobiła nam babcia. 
I babeczki, które sama wymyśliłam. Kilka michałków białych, ciemnych, prażone migdały, prażone wiórki kokosowe. Krem z gorzkiej czekolady, na wierzchu słone orzeszki. Razem z babcią uznałyśmy, że smakuje trochę jak snickers!

I ostatni, najbardziej radujący element ostatnich dni.
Miałam kiedyś psa, Bastera. Odszedł, gdy miał 11 lat i straszliwie to przeżyłam. Uznałam, że żaden zwierzak go nie zastąpi i nie chcę, by jakiś nowy szczeniak plątał mi się pod nogami. Po roku od jego śmierci, zaczęłam jednak zauważać, że jest mi bez tego smutno. Pies zawsze mnie pocieszał, leżał obok mnie gdy byłam chora, darzył mnie bezinteresowną przyjaźnią. I tak przez cały rok myślałam, myślałam, rozmawiałam z rodzicami (tata był za, mama przeciw), rozmawiałam z Arusiem. Szukaliśmy pobieżnie w internecie czy ktoś nie ma do oddania psiaka. Zastanawialiśmy się też nad schroniskiem. A tu pewnego dnia natrafiłam na wiadomość koleżanki z poprzednich studiów, że ma do oddania małe, czarne labradory. Dłużej się nie zastanawiałam.
Gdy spotkaliśmy się z nią na PKP zaskoczyła mnie kolejna rzecz. Dostaliśmy nie chłopca, jak chcieliśmy, a dziewczynkę. Szybko się jednak przyzwyczaiłam do tej myśli. I tak oto z Dantego, nasz nowy domownik przemienił się w Elis.



Elis to mała, wesoła, 2-miesięczna kuleczka, która uwielbia gryźć dywan. Nie mniej jednak uważam, że jest to jeden z grzeczniejszych szczeniaków. Prawie nie budzi nas w nocy, raz może piśnie nad ranem, najwyraźniej upominając się o poranną toaletę, niczego nam nie niszczy - nawet jak pierwszy raz została sama, niczego nie tknęła, bawiła się tylko swoimi zabawkami. Na dworze zawsze podąża za naszymi nogami i po 3 dniach reaguje już na swoje imię. Jest ulubienicą całego bloku i domu! Je jak szalona, sika po kątach i śpi na stopach Arusia. Dziś pierwszy raz weszła samodzielnie na 3 i pół piętro i nawet nie zapiszczała. Jest naszą mądrą i grzeczną córeczką >D


Takie portretowe zdjęcie c: chyba najlepsze jakie do tej pory zrobiłam.

Co jest najlepsze - Elis to jeden z nielicznych psów, które lubią pozować do zdjęć >D. Często zmienia pozycje i zawsze patrzy się w obiektyw. Oczywiście traktuję to żartem. Raczej jest zainteresowana dźwiękiem, który wydaje aparat w czasie robienia zdjęć niż pozowaniem.

Najlepsze paluszki na świecie to paluszki mamy Naff >D

I mała beczka wcina swoją porcję karmy.

Dziś środa, święto niepodległości, wolne. Już dawno nie pamiętam, żebym po prostu się opieprzała, jedząc smakołyki, nie odchodząc od laptopa, czytając książki, bawiąc się z psem. Dzisiaj na wszystko mam czas. Brakuje mi takich dni. Zazwyczaj pochłonięta jestem studiami, zakupami, gotowaniem, sprzątaniem, ostatnio jeszcze psem. Czasem znajdę chwilę dla siebie - zazwyczaj czytam wtedy książkę, piszę notki, opowiadania, ale to i tak za mało! Potrzebowałabym długiego tygodnia lenistwa. Zresztą... kto by nie potrzebował? Nam wszystkim brakuje zawsze czasu.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Kraków

Tak naprawdę nie mam co pisać. Całe wolne spędziłam u Arusia w domu i nawet nie mam pojęcia kiedy i na czym ten czas zleciał (w większości na jedzeniu, bo mama Arusia twierdziła, że mało jemy). Wydawało mi się, że robiłam niewiele, a jednak gdzieś mi te godziny umknęły. 
W ciągu pobytu w okolicach Mielca, tyle nachodziłam się po cmentarzach i kościołach, że śmiało mogę grzeszyć przez następny rok. W jakiś sposób było mi przykro, że nie pojechałam na własne, rodzinne groby. Nigdy nie sądziłam, że można mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, a jednak. Wyobraziłam sobie smutnego dziadka, który siedział na ławeczce i czekał na jakikolwiek znicz, czyjąś obecność. A ja mu przez 2 lata obiecałam, że przyjdę do niego z gitarą i zagram to, czego mnie nauczył. Muszę nadrobić to przy najbliższej okazji. Generalnie nie lubię święta zmarłych. Niby powinno być wesołe, a nikt: poczynając od kościoła, tego nie umożliwia. 
Jako, że nie mam nic konkretnego do napisania, bo nawet nie robiłam zdjęć, po prostu wstawię drugą część krakowskiej notki. I pomyśleć, że było to tydzień temu.

Żarełko w koreańskiej restauracji, które nazywało się bodajże: bibimbap. Od razu z Targów Książek wybraliśmy się z Arusiem do galerii krakowskiej, gdzie miała na nas czekać jego najstarsza siostra. Zabrała nas oczywiście na żarełko. I tak nic nie pobije pierożków, które niby były koreańskie, a smakowały jak yaki gyoza oraz kawy z prażonymi orzechami. Powyższe jedzenie też było niczego sobie. Polegało głównie na tym, żeby polać je sosem i wszystko wymieszać. Takie misz-masz żarcia.

W tym miejscu pozwolę się cofnąć do Targów. Czy wierzycie w przeznaczenie? *niczym trailer do jakiegoś horroru*. Ja bynajmniej nie wierzę w przypadek. Nikt mi nie wmówi, że przypadkiem było spotkanie na przystanku Izy, obok Expo Kraków. Podeszła do mnie i Arusia, spytała czy to na pewno ja, zamrugałam trochę niepewnie oczami, gdyż jeszcze nie wiedziałam z kim mam do czynienia, a następnie usłyszałam: "Piszesz ze mną listy". Od razu wiedziałam o kogo chodzi. Jak się później okazało, wracaliśmy też tym samym tramwajem. W tych tłumach udało nam się zamienić kilka słów odnośnie seriali, Krakowa i innych rzeczy. To było miłe spotkanie <3. I to już drugie takie zaskakujące! Kiedyś we Wrocławiu, zaczepiła mnie bowiem Marta. I właśnie za to lubię blogowanie.

Ledwo wróciliśmy do domu starszej siostry Arusia, a za 20 minut zbieraliśmy się na drugie spotkanie z jego młodszą siostrą. Tym razem padło na indyjską restauracje. Pierwsze co mi się nie spodobało to odrobinę obskurne, ciasne pomieszczenie, za to nadrabiali lampkami na suficie. Na żarcie czekaliśmy ponad godzinę, kiedy nie było tak znowu dużo ludzi. Samo jedzenie? Zwyczajne. Mam wrażenie, że mój kurczak curry był jakiś mdły, za to indyjski chlebek bardzo mi smakował. Był też koktajl o smaku mango, który miał być indyjski, a smakował jak zwyczajny, zmielony banan z mlekiem.

Po przejedzeniu, dosłownie zaczęły zamykać mi się oczy i nic dziwnego, bo spać dwie godziny w nocy, a potem łazić po Krakowie to nie lada wyzwanie. Skoczyliśmy jeszcze na szybkie piwo - ja kupiłam grzańca, którym potem zamieniłam się z Arusiem. Nie sądziłam, że cynamon aż tak może piec w usta, bleh. Ostatecznie jak martwa kukła wylądowałam w łóżku o nietypowej dla mnie godzinie, bo 23.
Następny dzień miał być pełen wrażeń, a tak naprawdę udało nam się zwiedzić tylko i wyłącznie jedno miejsce (pominę tu rynek): kopiec Kościuszki. Malownicze i długie parki, przepełnione słonecznym blaskiem i złocistymi liśćmi radowały moje małe serduszko w drodze na kopiec <3.

Najbardziej w świecie lubię tą prawdziwą, polską, złotą jesień. Słońce jest rzadkością o tej porze roku, a jednak muszę przyznać, ze w 2015 mnie zaskoczyło. Pojawia się dosyć często!
Większość zdjęć (tak jak i te dwa) są autorstwa Arusia. Ostatnio nie mam weny i chęci na cykanie zdjęć czemukolwiek, za to Aruś nadrabia.
Taki samotny, czerwony listek już po wejściu na kopiec.
Kopiec widoczny z twierdzy. Początkowo byłam zła, że Aruś każe mi się wspinać po takiej górce, bo wyobrażałam sobie miliony małych schodków, prowadzących do góry, na szczęście był to taki kulturalny chodnik. Pominę oczywiście przerażenie i łzy w moich oczach, gdyż nie było tam barierek, a ja piekielnie boję się wysokości.
Już na samej górze, ludzi od groma, szczególnie tych zza granicy.
Wydaje mi się, że to jeszcze widok na Kraków z parku. Wspinanie się po nim do góry też było nie lada wyzwaniem. Osoba przyzwyczajona do nizinnych miejsc, mogła mieć mały problem >D
A to widok z samego kopca.
Jest i Naff. Taki lekko przyćpany słońcem, w tym swoich nowych paczałach.
I jak nigdy: słit focia robiona przez Arusia, którą chciał się pochwalić siostrom.
Przy okazji zejścia z kopca, postanowiliśmy zwiedzić muzeum, a więc też i kilka figur woskowych. Przyznaję, byłam nimi przerażona. Miałam wrażenie, że zaraz ożyją. Józef Piłsudski na was zerka *ten wąs nieomylny*.
Jest i Adaś, którego poznałabym na każdym zdjęciu, w każdym miejscu i o każdej godzinie (no, może po pijaku nie - wtedy to raczej zaczęłabym wygłaszać Wielką Improwizację, niczym Konrad zamknięty w pace).
I makieta przestawiająca z niezwykłymi szczegółami bitwę podczas I-szej wojny światowej. Aruś podpowiada mi dodatkowo, że było to oblężenie Krakowa. I ten keczup na figurkach.
W drodze powrotnej. Niezwykle przyjemna i słoneczna sesja na ławeczce.
Odkąd noszę okulary, muszę znosić fakt, że moja grzywka nie chce być już taka jak dawniej. Zakręca się na bok i żyje własnym, zakręconym życiem. W sumie moje życie samo w sobie jest trochę zakręcone.
Naffrusie. Naff niczym blada dupa albinosa.
Aruś miał złapać nas obu, a złapał tylko mnie. Tak bardzo uwielbiam jego twórczość z rączki.
I słit, mroźna focia.
Po drodze obok cmentarza, starszy pan sprzedawał różne smakołyki. CO jak co, ale orzechów w karmelu nic nie pobije.
Po naszej długiej wyprawie na kopiec, nogi zażądały odpoczynku. Pojechaliśmy na rynek, po drodze wpadając do babeczek na Brackiej (Cupcake Corner), gdzie byłam pierwszy raz w wakacje razem z Królikiem. Borówkowa i marchewkowa skradły moje serce <3. 
I te próby zrobienia jakiś ładnych zdjęć na rynku. Jeżeli chodzi o rynek, zdecydowanie bardziej podoba mi się krakowski niż wrocławski. Jest o wiele większy niż nasz, no i jest na czym zawiesić oko. 
Jak nigdy udało mi się też zrobić całkiem wyraźne i ładne zdjęcia nocą, co świadczy o bardzo dobrym oświetleniu krakowskiego rynku! 

Generalnie to szukaliśmy sushi, ale google maps zdawało się oszukiwać nas na każdym kroku, tak więc z niego zrezygnowaliśmy. Po krótkim oglądnięciu przedstawienia break dancerów, robiących wkoło show, postanowiliśmy wybrać się do zupełnie nowej, tajskiej restauracji, którą poleciła nam siostra Arusia.

Tajska kuchnia ma niestety to do siebie, że jest bardzo ostra, a ja ostrych rzeczy nie znoszę, po pierwsze dlatego, że zabiera smak, po drugie: od ostrości zaczynam kaszleć, płakać i kichać. Nie mniej jednak, wybrałam najmniej ostre żarełko (i tak było dla mnie za ostre). Kurczak w jakimś sosie a'la curry, całkiem dobry. Aruś miał zaś krewetki z warzywami i makaronem. Napój z trawą cytrynową mnie zaskoczył. Był pyszny, tylko trochę za słodki.
I tak najlepsze w świecie były desery. Aruś miał tapiokę z ciepłym mlekiem kokosowym - profesjonalnie zrobione, bo nie mogłam wyczuć, czy było już słone czy jeszcze słodkie. I te ich robione na miejscu kostki z mlekiem kokosowym - coś pięknego. Rozpływały się w ustach lepiej niż kuleczki z Bubble Tea.
A ja miałam autorskie lody od Big Mango o smaku kokosu, w raz z prażonymi orzeszkami i tymi samymi, kokosowymi kostkami, co Aruś. Pomijając kaloryczną bombę z Hard Rocka z gorącym brownie, to był najlepszy deser jaki w życiu jadłam. I pomyśleć, ze nie miał w sobie nic skomplikowanego!

Następnego dnia udało nam się zwiedzić zaledwie sukiennice, a więc i muzeum. Aruś starał się robić jakieś potajemne zdjęcia, ale wśród tych wszystkich ochroniarzy było to średnio możliwe. Nie mniej jednak, moja pierwsza styczność z takimi obrazowymi dziełami sztuki, wypadła przyjemnie. I pomyśleć, że jak się było dzieciakiem to takie rzeczy za nic nie potrafiły zainteresować. Do tego chyba naprawdę trzeba dorosnąć.

Miły kącik, znajdujący się po wyjściu z muzeum.

Wypad do Krakowa jak najbardziej na plus, choć i tak nie zrobiliśmy połowy z tego, co chcieliśmy tam zrobić. Na pewno jeszcze wiele razy przyjdzie nam zwiedzić Kraków - ostatnio uznaliśmy, ze wybierzemy się do domu strachów na Floriańskiej, choć Aruś twierdzi, że po dwóch minutach popłaczę się jak dziecko i będę chciała uciec - zapewne ma racje! 
Główną zaletą Krakowa jest dla nas to, że mamy gdzie nocować. Dlatego oszczędzamy na noclegu.
Wolne minęło, jutro czas powrócić na studia. Podstawy Edytorstwa krzyczą do mnie z zeszytu, bo jutro mam mieć kolokwium, a mi tak bardzo nie chce się uczyć, że piszę notkę...