Tak naprawdę nie mam co pisać. Całe wolne spędziłam u Arusia w domu i nawet nie mam pojęcia kiedy i na czym ten czas zleciał (w większości na jedzeniu, bo mama Arusia twierdziła, że mało jemy). Wydawało mi się, że robiłam niewiele, a jednak gdzieś mi te godziny umknęły.
W ciągu pobytu w okolicach Mielca, tyle nachodziłam się po cmentarzach i kościołach, że śmiało mogę grzeszyć przez następny rok. W jakiś sposób było mi przykro, że nie pojechałam na własne, rodzinne groby. Nigdy nie sądziłam, że można mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, a jednak. Wyobraziłam sobie smutnego dziadka, który siedział na ławeczce i czekał na jakikolwiek znicz, czyjąś obecność. A ja mu przez 2 lata obiecałam, że przyjdę do niego z gitarą i zagram to, czego mnie nauczył. Muszę nadrobić to przy najbliższej okazji. Generalnie nie lubię święta zmarłych. Niby powinno być wesołe, a nikt: poczynając od kościoła, tego nie umożliwia.
Jako, że nie mam nic konkretnego do napisania, bo nawet nie robiłam zdjęć, po prostu wstawię drugą część krakowskiej notki. I pomyśleć, że było to tydzień temu.
Żarełko w koreańskiej restauracji, które nazywało się bodajże: bibimbap. Od razu z Targów Książek wybraliśmy się z Arusiem do galerii krakowskiej, gdzie miała na nas czekać jego najstarsza siostra. Zabrała nas oczywiście na żarełko. I tak nic nie pobije pierożków, które niby były koreańskie, a smakowały jak yaki gyoza oraz kawy z prażonymi orzechami. Powyższe jedzenie też było niczego sobie. Polegało głównie na tym, żeby polać je sosem i wszystko wymieszać. Takie misz-masz żarcia.
W tym miejscu pozwolę się cofnąć do Targów. Czy wierzycie w przeznaczenie? *niczym trailer do jakiegoś horroru*. Ja bynajmniej nie wierzę w przypadek. Nikt mi nie wmówi, że przypadkiem było spotkanie na przystanku Izy, obok Expo Kraków. Podeszła do mnie i Arusia, spytała czy to na pewno ja, zamrugałam trochę niepewnie oczami, gdyż jeszcze nie wiedziałam z kim mam do czynienia, a następnie usłyszałam: "Piszesz ze mną listy". Od razu wiedziałam o kogo chodzi. Jak się później okazało, wracaliśmy też tym samym tramwajem. W tych tłumach udało nam się zamienić kilka słów odnośnie seriali, Krakowa i innych rzeczy. To było miłe spotkanie <3. I to już drugie takie zaskakujące! Kiedyś we Wrocławiu, zaczepiła mnie bowiem Marta. I właśnie za to lubię blogowanie.
Ledwo wróciliśmy do domu starszej siostry Arusia, a za 20 minut zbieraliśmy się na drugie spotkanie z jego młodszą siostrą. Tym razem padło na indyjską restauracje. Pierwsze co mi się nie spodobało to odrobinę obskurne, ciasne pomieszczenie, za to nadrabiali lampkami na suficie. Na żarcie czekaliśmy ponad godzinę, kiedy nie było tak znowu dużo ludzi. Samo jedzenie? Zwyczajne. Mam wrażenie, że mój kurczak curry był jakiś mdły, za to indyjski chlebek bardzo mi smakował. Był też koktajl o smaku mango, który miał być indyjski, a smakował jak zwyczajny, zmielony banan z mlekiem.
Po przejedzeniu, dosłownie zaczęły zamykać mi się oczy i nic dziwnego, bo spać dwie godziny w nocy, a potem łazić po Krakowie to nie lada wyzwanie. Skoczyliśmy jeszcze na szybkie piwo - ja kupiłam grzańca, którym potem zamieniłam się z Arusiem. Nie sądziłam, że cynamon aż tak może piec w usta, bleh. Ostatecznie jak martwa kukła wylądowałam w łóżku o nietypowej dla mnie godzinie, bo 23.
Następny dzień miał być pełen wrażeń, a tak naprawdę udało nam się zwiedzić tylko i wyłącznie jedno miejsce (pominę tu rynek): kopiec Kościuszki. Malownicze i długie parki, przepełnione słonecznym blaskiem i złocistymi liśćmi radowały moje małe serduszko w drodze na kopiec <3.
Najbardziej w świecie lubię tą prawdziwą, polską, złotą jesień. Słońce jest rzadkością o tej porze roku, a jednak muszę przyznać, ze w 2015 mnie zaskoczyło. Pojawia się dosyć często!
Większość zdjęć (tak jak i te dwa) są autorstwa Arusia. Ostatnio nie mam weny i chęci na cykanie zdjęć czemukolwiek, za to Aruś nadrabia.
Taki samotny, czerwony listek już po wejściu na kopiec.
Kopiec widoczny z twierdzy. Początkowo byłam zła, że Aruś każe mi się wspinać po takiej górce, bo wyobrażałam sobie miliony małych schodków, prowadzących do góry, na szczęście był to taki kulturalny chodnik. Pominę oczywiście przerażenie i łzy w moich oczach, gdyż nie było tam barierek, a ja piekielnie boję się wysokości.
Już na samej górze, ludzi od groma, szczególnie tych zza granicy.
Wydaje mi się, że to jeszcze widok na Kraków z parku. Wspinanie się po nim do góry też było nie lada wyzwaniem. Osoba przyzwyczajona do nizinnych miejsc, mogła mieć mały problem >D
A to widok z samego kopca.
Jest i Naff. Taki lekko przyćpany słońcem, w tym swoich nowych paczałach.
I jak nigdy: słit focia robiona przez Arusia, którą chciał się pochwalić siostrom.
Przy okazji zejścia z kopca, postanowiliśmy zwiedzić muzeum, a więc też i kilka figur woskowych. Przyznaję, byłam nimi przerażona. Miałam wrażenie, że zaraz ożyją. Józef Piłsudski na was zerka *ten wąs nieomylny*.
Jest i Adaś, którego poznałabym na każdym zdjęciu, w każdym miejscu i o każdej godzinie (no, może po pijaku nie - wtedy to raczej zaczęłabym wygłaszać Wielką Improwizację, niczym Konrad zamknięty w pace).
I makieta przestawiająca z niezwykłymi szczegółami bitwę podczas I-szej wojny światowej. Aruś podpowiada mi dodatkowo, że było to oblężenie Krakowa. I ten keczup na figurkach.
W drodze powrotnej. Niezwykle przyjemna i słoneczna sesja na ławeczce.
Odkąd noszę okulary, muszę znosić fakt, że moja grzywka nie chce być już taka jak dawniej. Zakręca się na bok i żyje własnym, zakręconym życiem. W sumie moje życie samo w sobie jest trochę zakręcone.
Naffrusie. Naff niczym blada dupa albinosa.
Aruś miał złapać nas obu, a złapał tylko mnie. Tak bardzo uwielbiam jego twórczość z rączki.
I słit, mroźna focia.
Po drodze obok cmentarza, starszy pan sprzedawał różne smakołyki. CO jak co, ale orzechów w karmelu nic nie pobije.
Po naszej długiej wyprawie na kopiec, nogi zażądały odpoczynku. Pojechaliśmy na rynek, po drodze wpadając do babeczek na Brackiej (Cupcake Corner), gdzie byłam pierwszy raz w wakacje razem z Królikiem. Borówkowa i marchewkowa skradły moje serce <3.
I te próby zrobienia jakiś ładnych zdjęć na rynku. Jeżeli chodzi o rynek, zdecydowanie bardziej podoba mi się krakowski niż wrocławski. Jest o wiele większy niż nasz, no i jest na czym zawiesić oko.
Jak nigdy udało mi się też zrobić całkiem wyraźne i ładne zdjęcia nocą, co świadczy o bardzo dobrym oświetleniu krakowskiego rynku!
Generalnie to szukaliśmy sushi, ale google maps zdawało się oszukiwać nas na każdym kroku, tak więc z niego zrezygnowaliśmy. Po krótkim oglądnięciu przedstawienia break dancerów, robiących wkoło show, postanowiliśmy wybrać się do zupełnie nowej, tajskiej restauracji, którą poleciła nam siostra Arusia.
Tajska kuchnia ma niestety to do siebie, że jest bardzo ostra, a ja ostrych rzeczy nie znoszę, po pierwsze dlatego, że zabiera smak, po drugie: od ostrości zaczynam kaszleć, płakać i kichać. Nie mniej jednak, wybrałam najmniej ostre żarełko (i tak było dla mnie za ostre). Kurczak w jakimś sosie a'la curry, całkiem dobry. Aruś miał zaś krewetki z warzywami i makaronem. Napój z trawą cytrynową mnie zaskoczył. Był pyszny, tylko trochę za słodki.
I tak najlepsze w świecie były desery. Aruś miał tapiokę z ciepłym mlekiem kokosowym - profesjonalnie zrobione, bo nie mogłam wyczuć, czy było już słone czy jeszcze słodkie. I te ich robione na miejscu kostki z mlekiem kokosowym - coś pięknego. Rozpływały się w ustach lepiej niż kuleczki z Bubble Tea.
A ja miałam autorskie lody od Big Mango o smaku kokosu, w raz z prażonymi orzeszkami i tymi samymi, kokosowymi kostkami, co Aruś. Pomijając kaloryczną bombę z Hard Rocka z gorącym brownie, to był najlepszy deser jaki w życiu jadłam. I pomyśleć, ze nie miał w sobie nic skomplikowanego!
Następnego dnia udało nam się zwiedzić zaledwie sukiennice, a więc i muzeum. Aruś starał się robić jakieś potajemne zdjęcia, ale wśród tych wszystkich ochroniarzy było to średnio możliwe. Nie mniej jednak, moja pierwsza styczność z takimi obrazowymi dziełami sztuki, wypadła przyjemnie. I pomyśleć, że jak się było dzieciakiem to takie rzeczy za nic nie potrafiły zainteresować. Do tego chyba naprawdę trzeba dorosnąć.
Miły kącik, znajdujący się po wyjściu z muzeum.
Wypad do Krakowa jak najbardziej na plus, choć i tak nie zrobiliśmy połowy z tego, co chcieliśmy tam zrobić. Na pewno jeszcze wiele razy przyjdzie nam zwiedzić Kraków - ostatnio uznaliśmy, ze wybierzemy się do domu strachów na Floriańskiej, choć Aruś twierdzi, że po dwóch minutach popłaczę się jak dziecko i będę chciała uciec - zapewne ma racje!
Główną zaletą Krakowa jest dla nas to, że mamy gdzie nocować. Dlatego oszczędzamy na noclegu.
Wolne minęło, jutro czas powrócić na studia. Podstawy Edytorstwa krzyczą do mnie z zeszytu, bo jutro mam mieć kolokwium, a mi tak bardzo nie chce się uczyć, że piszę notkę...
Ile jedzenia na tych zdjęciach! Aż się zrobiłam głodna no.
OdpowiedzUsuńAch, pamiętam te godziny spacerowania po rynku, kiedy pogoda była piękna, a zajęcia nie zachęcały do odwiedzenia.
Trzymaj się! :)
Tak się właśnie zaczęłam zastanawiać kiedy Cię pierwszy raz zaczepilam! Raz pamiętam przy Grunwaldzkim jak stalas z myszoskoczkiem, raz na dworcu, raz w autobusie przy Koronie. Coś pominęłam. Który to był pierwszy raz? :D
OdpowiedzUsuńTajska kuchnia.. ja bym się odnalazła, bo wręcz uwielbiam ostre potrawy! A co do Kopca to przypomnialas mi o mojej wycieczce do Krakowa zaraz po komunii. Jechaliśmy z rodzicami, ja z koleżanką, nasze mamy razem. Przyszło wchodzić na górę to my zadowolone w podskokach, a nasze mamity za nami zaraz przy lewej stronie, trzesace się ze strachu i na nas krzyczace. Piękne czasy ^^
Fajnie Wam. Chyba odpoczeliscie, co? :)
Uwielbiam to Twoje porównanie ''biała dupa albinosa'' hahahaha. No w sumie ja w tym roku nie byłam na jednym grobie, bo nie jechałam z rodzicami, ponieważ zostałam tu z babcia i też mi tak dziwnie..Ale nadrobię!
OdpowiedzUsuńFakt, w tym roku wyjątkowo dużo słońca, ale to dobrze, bo również kocham taką jesień! <3
Świetne zdjęcia i jak zwykle - pyszności :D
mybeautifuleveryday.blogspot.com
Przeznaczenie? Sama nie wiem czy w to wierzę, ale sama muszę przyznać że nasze spotkanie było niczym z jakiegoś filmu :P No bo serio, jakie mogło być prawdopodobieństwo że akurat o tej samej porze i to dokładnie z tego samego przystanku będziemy wracać z Targów? Dobra, może to i było przeznaczenie ^^ Mi też było przeogromnie miło was poznać i pogadać chociaż tą krótką chwilę! ;) Kto wie, może przy następnej okazji kiedy odwiedzicie Kraków znowu przeznaczenie da o sobie znać :P Pozdrawiam was obu cieplutko! <3
OdpowiedzUsuńPSTeż kocham muffiny z Cupcake Corner. Są obłędne! <3
PS2 Jestem ciekawa czy w końcu udało wam się zacząć Supernatural jak mówiliście xDD
Bibimbap w Oriental Spoon! Swoja drogą wszyscy bardziej znają Oriental Spoon, a jest inna knajpa - większa, obszerna i żarcie bardziej mi pasowało - Dwa Smaki - polecam obczaić, jeśli będziesz miała kiedykolwiek okazję :D
OdpowiedzUsuńKraków. Tam mnie jeszcze nie było D: Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się tam pojechać i pozwiedzać trochę miasto, bo z tego co widzę, wygląda pięknie.
OdpowiedzUsuń*^*
Muzea mają w sobie coś magicznego. Chętnie bym do nich chodziła, gdybym miała gdzie. Jednak z tego co pamiętam magiczne oddziaływanie muzeów kończyło się dla mnie zejściem z trasy zwiedzania przez złe samopoczucie. Dzikie fatum. Chyba nie chcą, żebym została drugim Nicholasem Cage'm ze Skarbu Narodów xD smutne i zabawne, jakby tak o tym pomyśleć o.o
Człowiek jest na diecie, wchodzi na Twojego bloga i jak zwykle musi się resztkami sił powstrzymywać, żeby nie wyskoczyć na miasto na coś dobrego, bo jak zawsze kusisz pysznościami. >.<
OdpowiedzUsuńJa tyle razy już się wybierałam do Krakowa, a ciągle mi coś wypada. Byłam dwa, może trzy razy, ale to na chwilę, nie będąc w stanie nic zobaczyć. Na widok jedzonka aż mnie zakręciło z głodu ;d
OdpowiedzUsuń