poniedziałek, 28 września 2015

Ostatnie dni sielanki

Wielkimi krokami zbliżamy się do końca wakacji. Czas wypowiedzenia dobiegł końca, moja sielanka też powoli dobiega. Ostatnie chwile błogiego obijania i: witaj, uniwersytecie wrocławski!
Ostatnie dni spędzone w rodzinnym mieście przyniosły mi wiele radości i odpoczynku. Kiedyś cały swój dom, pokój i okolice traktowałam z obojętnością. Nienawidziłam swojego miasta i chciałam się stamtąd urwać za wszelką cenę. Dziś, chętnie tam wracam, bo doceniam spokój, jaki w sobie ma. Nawet mój pokój stał się klimatyczną ostoją, gdzie w świetle lampy mogę poczytać książki lub popisać własne dzieła. Wieczory spędzane z rodzicami przy oglądaniu różnych programów telewizyjnych też mają swój własny, niepowtarzalny klimat! Najbardziej jednak, cieszę się ze spotkań. W życiu niewielu miałam ludzi na których mi zależy, którym ufałam, których lubiłam. Nieliczna, ważna dla mnie garstka wciąż jednak egzystuje w moim serduszku i miło jest ich czasem spotkać <3.

1. Kocyk, który kiedyś kupiłyśmy z Luśką w ramach odwiedzin prezentowych, niestety, zbyt długo zwlekałyśmy i kocyk trafił w moje łapki. I ten moment, gdy wchodzisz do pokoju otulona nim i mówisz do rodziców: "Będzie dla mojego dziecka", na co rodzice spoglądają na ciebie z minami: "czy my o czymś nie wiemy?". 2. Festynowy sorbet. 3. Bezy z nowej cukierni. Ostatnio nie spakowali nam jednego z ciast, na szczęście moje łapki wyczują każde braki pod folią. 4. Deserek zrobiony przez mamę <3

Zacznijmy od Wrocławia. To tu pojechałam wczesnym rankiem, aby wreszcie po tygodniu przytulić się do Arusia. I pomyśleć, że kiedyś potrafiliśmy bez siebie wytrzymać ponad trzy miesiące. Teraz wystarczy jeden dzień, abym zatęskniła. Wspólnie wybraliśmy się na długo oczekiwanego "Więźnia Labiryntu: próby ognia" i jeżeli mam być szczera, nie miał już takiego klimatu jak pierwsza część. Wiele rzeczy mi się tam nie podobało, wiele sprawiło, że mało nie dostałam zawału. Jeżeli chodzi o filmy akcji, moje serce jest narażone na palpitacje. Seans był jednak miły, a sama końcówka rozwaliła mój mózg.
Przed północą czekała nas misja: odebrać Gosię z lotniska. Spotkanie wielkiego pudła z napisem: "transport pingwinów do zoo", gorąca czekolada i Gosiak z różową torbą. Podróż piechotą do naszego apartamentu, trzymając się w trójkę za rączki jak małe dzieci takie urocze. Tego dnia nie spaliśmy za wiele. Usnąć o 3, obudzić się o 5 w celu ponownej podróży do rodzinnego miasta, uczyniło mnie zombie.

Trzy różyczki, którymi zaskoczył mnie z rana Aruś <3 nie ma nic piękniejszego niż takie poranne niespodzianki!

Nie, Aruś nie jechał ze mną, ale zrobił mi niespodziankę następnego dnia. Obudzona przez randomowy telefon o 9, chwilę później usłyszałam pukanie do drzwi. Stanął w nich Aruś z różyczkami. Początkowo byłam zła, bo stacja kolejowa jest od naszego miasta oddalona o ok. 10 km, a więc sam musiał przejść piechotą taki kawał z ciężką torbą, na szczęście szybko się okazało, że spotkał mojego tatę, jadącego autobusem. Powitanie, przytulenie i wspólna kima do południa zawsze spoko.
A wieczorem spotkanie z Luśką i Gosią jak za starych czasów. Wcinanie angielskich maltesersów, wyskakujących ze sceny, słone orzeszki, chipsy, wino i nasza epicka gra w państwa miasta, gdzie Nowy Jork okazał się być państwem, żakiet pisze się przez "rz", draska na gaciach to przecież rzecz, a w Holandii wyhodowano nową rośliną o nazwie "hrokus". Niezapomniane. 

Najlepsze wino z dzikiej róży pod słońcem, dorównujące mu wino truskawkowe i epicki grzaniec aroniowy, który na gorąco smakuje bajecznie <3

Jedną z moich misji, którą dostałam od mamy na weekend, było zastąpienie ją przy pracy na świecie wina i miodu w mieście, oddalonym od nas o jakieś 20 km. Miałam sprzedawać wina.
Pobudka o 5, jazda o 6, praca do 17. Początkowo nie byłam zadowolona. Wszystkie panie powyżej 40-stki, a więc lataj młoda i dźwigaj. Potem jakieś przeszkolenie z panią, która na okrągło na coś narzekała (poczynając od żuli, nie kończąc na psach). Szefowa stwierdziła, że jestem niemrawa. Może to kwestia tego, że blondwłosa, narzekająca pani nie dała mi dojść do słowa. Nie mogę jednak narzekać. Stwierdziła, że żeby sprzedawać, powinnam spróbować każdego wina po kolei. I tak oto zaczęła się wielka, naffowa degustacja. I ten moment, kiedy pani blondynka podpija ciągle gorącego grzańca i się z tobą dzieli. Om nom nom. Nie, żebym się upiła, degustacja była w śladowych ilościach!
Potem dwie następne panie chciały straszliwie być ze sobą na stoisku (matko, niczym nastolatki), dlatego wywaliły mnie samą na osobne stanowisko. I tu się zaczęło dziać. Byłam sama, fakt, ale to było świetne rozwiązanie. Momentalnie zakumplowałam się z państwem ze stoiska obok. Karmili mnie plastrami miodu, za to ja ich winem. A potem śmiali się z mojego sposobu przyciągania ludzi. Wystarczy wyobrazić sobie Naffa, drącego się w eter: "Zapraszam do degustacji win! No i kupna oczywiście też!". Kiedy na innych stoiskach obok nie było prawie w ogóle ludzi, tak u mnie był ich nadmiar i z trudem nadążałam nalewać win do spróbowania. Było jednak zabawnie i bardzo podobała mi się ta praca. Co najważniejsze, nie trafiłam na nikogo niemiłego, wszyscy byli radośni (może z powodu tych win). O 17 przybyła mama z Arusiem. Aruś oglądał mnie z daleka i śmiał się z mojego cudownego marketingu, a mama szybko wkręciła się w pracę. Tak naprawdę stojąc z nią tą godzinkę, dostrzegłam, że jesteśmy do siebie strasznie podobne. Ten język sprzedaży. Podobała mi się praca z nią. Nie zapomnę, jak namówiła panią, która chciała zwrócić wino, bo są tam siarczany, żeby jednak je wzięła. "Bo każde wino musi mieć odrobinę siarczanów, żeby zamknąć fermentacje! To tylko śladowa ilość i wcale nie jest szkodliwa! Jak pani widzi, wino ma certyfikat ekologiczny!". Podkreślę przy okazji to, że razem z mamą kochamy się w winach. Nic jednak nie pobije wiedzy mojej mamy na ich temat.

Naffrusie. Tacy nieogarnięci z rana. Aruś zrobił mi iście epicki szalik z dziecięcego kocyka. Jest taki mięciutki i kochany <3. Nie, nie Aruś, kocyk.
Żarełko u Chińczyka, jak my to nazywamy. Nie raz kilka razy prawie mi się wymsknęło przy azjatyckim kucharzu, że jesteśmy u Chińczyka, na szczęście w porę się powstrzymałam. Byłby zdziwiony, bo znając życie jest Wietnamczykiem. Zaserwowano mi gorącą i pyszną kaczkę na gorąco.

Gdy wróciliśmy z Arusiem do domu, byłam już tak padnięta i zmarznięta, że miałam tylko ochotę na gorącą herbatkę. Fakt, że nie ma nic w domu do jedzenia, zmusił nas jednak do podróży. W rockowych rytmach na zarysowanej płycie Naffa, ze schizą, że zapalą nam się wszystkie kontrolki i auto z naszego cudownego rocznika (moja miłość zresztą) wybuchnie, pojechaliśmy do Chińczyka. Oczywiście musieliśmy zgarnąć po drodze Niku, bo Chińczyk bez niej to nie Chińczyk! Było kilka zmian. Chociażby dania były gorsze niż ostatnio i były podawane 10 minut po sobie, wobec czego Aruś musiał czekać na nas, a potem Niku w raz z nim na mnie. Pani kelnerko-barmanka jak zwykle w cholerę miła. Postawiła wodę i sok na barze, po czym sobie poszła, nic nie mówiąc. Nie mniej jednak, wciąż uwielbiam to żarełko <3.

wtorek, 22 września 2015

Naff w krainie słodkości

Dzisiejszy dzień jest dla mnie idealnym przykładem na to, że twoje plany mogą ulec zmianie nawet minutę przed zamierzonym odjazdem. Szczególnie wtedy, gdy dowiadujesz się, że pociąg miał wypadek i nie przyjedzie. Z jednej strony przykro, bo chciałam się spotkać z Arusiem już dziś, no, ale jedna dodatkowa noc, spędzona z misiem to nie taka zła noc.
Ostatnio działo się naprawdę dużo. Klimat trochę się oziębił, nadeszła więc moja pora na chorowanie. To śmieszne, ale w ciągu roku mam trzy terminy zachorowań. Pierwszy to okolica września, października, drugi to okres przed świętami Bożego Narodzenia lub w trakcie. Trzecia to kwiecień, kiedy zima na dobre odchodzi. I tym razem mi się nie udało. Bartek, współlokator (nasz syn, swoją drogą), był w domu zaledwie 10 minut i to mi wystarczyło, żeby załapać od niego przeziębienie, od razu przeradzające się w męczące choróbsko. Równocześnie trafiło i w zatoki i w gardło. Trzyma się już tydzień, ale powoli odchodzi!

1. Fotka z Niku w drodze do miasta. 2. Symbol naszych ostatnich odwiedzin cukierni. Babeczka z tęczą i kruche ciasteczka <3 3. Leżenie pod kołdrą z chusteczkami, jeszcze w czasie pobytu we Wrocławiu, kiedy zachorowałam. 4. Pisanie ostatnich listów we Wrocku. 5. Torcik czekoladowy z okazji urodzin mojej mamy <3

Powyższe zdjęcia to taka mała mieszanka wrocławska i rodzinna. Czy w chorobie, czy w zdrowiu, Naff oczywiście zawsze znajdzie miejsce w swoim brzuszku na kilka słodkości.
Pobyt w rodzinnych stronach spędziłam w całości z Niku, która spała u mnie dwa dni. Robiłyśmy to, co zawsze, nic nadzwyczajnego. Kilka zdjęć, obijanie, jedzenie słodkości, spacery, drobne zakupy, rozmowy, oglądanie. Niby nic, a jednak. 

1. Wypad Niku do second handa. Ciuchy vs. cycki Naffa, wynik walki: 4:0. 2. Gofr. Najsmaczniejszy na świecie. Bakalie takie om nom nom. 3. Grzanie się w domu krówkowymi skarpetkami 4. Magazyn przypraw, który należy do taty Niku 5. Miejscówka do zsypywania przypraw, która wygląda, jakbyśmy robiły tam jakieś wymyślne narkotyki 6. Informacja do współlokatorów o treści: "wpieprzać ciasto albo wywalić, inaczej lodówką zawładną bakterie/kosmici/pantofelki/dziwki(?)". Choroba mi nie sprzyja. 7. Chory Naff z misiem, z serii: gdy mam gorączkę, cykam sobie focie. 8. Rysunek dla Królika do listu. 9. Ptysie, z serii: Aruś mnie rozpieszcza.

Wśród wspólnie spędzonego czasu z Niku, mogę wyróżnić szczególnie podróż do magazynu przypraw. Miło było znów wkroczyć do starego domu, gdzie nocowałam u niej, gdy byłyśmy małe. Zaraz po wejściu tam pojawiły się wspomnienia. Wspólne czytanie w kuchni, przedszkolnych czytanek pod czujnym okiem jej mamy, odwożenie znajomych w podstawówce, po odbytych urodzinach Niku, kiedy pierwszy raz u niej spałam, robienie tajemniczych mikstur, składających się z kreta w kącie pokoju, gdzie stała wielka palma, strach przed wchodzeniem drewnianymi schodkami na antresolę (swoją drogą - do tej pory mi nie przeszło), a nawet super misja odnalezienia myszy Niku, która swoją drogą miała odgryzioną głowę. Tak. Traumatyczne dzieciństwo. 
Wszystko wydawało się być tam takie... małe! Takie miłe i ciepłe w wspominaniu! (pominę srające na balkonie gołębie, one do tej pory nie są miłe).
Poszłyśmy tam w sumie z pendrivem, a zaczęłyśmy przekopywać przyprawy. Małą garstkę zgarnęłam dla siebie (szafran, kurkuma, czosnek niedźwiedzi, chilli w nitkach i płatkach, mięta i inne), zaś moja mama złożyła sobie zamówienie czterokrotnie większe. Siedziałyśmy tam do późna, ale zabawa z odmierzaniem i odnajdywaniem przypraw była świetna.

Chilli w płatkach. Nie, wcale nie wzięłam go dlatego, że wygląda ładnie, wcale! (Aruś teraz myśli: przecież ty nie lubisz chilli, a Naff odpowiada: ale ty lubisz! Ja taka kochana dziewczyna!)

Drugim, co mogę wyróżnić podczas wspólnie spędzonego czasu to nasze codzienne wypady do nowo otwartej cukierni (niedawno pisałam o niej notkę, dosyć neutralną zresztą). Muszę przyznać, że po kilku takich odwiedzinach polubiłam to miejsce. Wystarczy tylko spojrzeć na smakołyki, która przyrządza młoda, przemiła pani właścicielka. Zawierzyłam jej swoje słodkie serduszko.

Babeczka, która akurat nam nie posmakowała, ze względu na zbyt słodki krem z wielgaśną ilością cukru pudru i twardość samej babeczki - może to kwestia tego, że leżała w zimnym miejscu, za to ciasteczka ewidentnie podbiły nasze serduszka.
Beza, która rozpływała się w ustach. Miałyśmy farta, bo akurat trafiłyśmy do cukierni przed zamknięciem i była ostatnią, którą udało nam się zdobyć. Krążą plotki (prawdziwe), że bezy są tam codziennie, tak więc przy następnym wypadzie musimy się na nie wybrać!
Prześliczne i przepyszne ciasteczka, choć oglądając wzory wózków i dziecięcych koszulek można nabrać podejrzliwości. I ten brak litości, kiedy Niku odgryza głowę kaczce. 
Niedomalowany Naff z panem ciastkiem.
A to najlepszy gofr, jakiego w życiu jadłam. Pomijając oczywiście to, że nigdy w życiu nie jadłam go z lodami. Ciasto, co najważniejsze, nie jest sztuczne, tylko przyrządzane na miejscu, podobnie jak bita śmietana. Ślicznie wygląda i świetnie smakuje. Sorry, mamo, ktoś cię przebił!

Nie pytajcie mnie jak mieszczę te słodkości w brzuchu. Podkreślę jeszcze to, że na ostatnich badaniach miałam glukozę sporo poniżej normy. How do you do it, Naff?! Z okazji glukozy, Niku ambitnie stwierdziła, że musimy mi ją podwyższyć, abym więcej nie czuła się źle, haha.
L4 się skończyło, moja praca w Macu dobiegła końca i pozostało mi tylko zwrócić ciuchy, co zrobię w raz z Julką. McDonald się sypie, ludzie uciekają, a ja się nie dziwię. To już część życia, która jest za mną. 
30 września oficjalnie rozpoczynam rok akademicki. Mam już nawet plan zajęć, a jedyne co mnie w nim cieszy to wolne piątki. Reszta dni jest na maxa powypełniana zajęciami, od rana do wieczora. Zdałam sobie sprawę, że trafię do grupy ludzi, którzy w większości będą ode mnie młodsi o 2 lata i nie, wcale mi to nie przeszkadza. Może przynajmniej na tym kierunku odnajdę bratnie, twórcze duszyczki, lubujące w książkach? Jestem dobrej myśli. 
Po sezonie burz, nadszedł czas na wyłaniające się zza chmur słońce. Na razie to tylko chłodny wschód, oblegany przez drobne obawy, ale jesteśmy blisko pełnego szczęścia. 
Czas płynie nieubłaganie szybko. Już niedługo, 10 października, skończę 21 lat. Szczerze muszę przyznać, ze nienawidzę swoich urodzin, ale... jakoś je przeżyć muszę!

wtorek, 15 września 2015

Lenistwo poziom hard + 3 urodziny Naffowa!

Kilka dni temu, Naff wkroczyła dziarskim krokiem do Maca w towarzystwie Julki i wręczyła swoje cudowne l4. Kierownik i jego: "O, przyszłaś do pracy", a następnie naffowe: "Nie, przyniosłam l4", rozwaliło system. Spojrzenia pełne niechęci, udawanie kierowniczki, że mnie nie widzi, bo przecież kto by wierzył, że akurat podczas trwania wypowiedzenia jest się chorym? Tak się złożyło. Krążą plotki o tym, że moje l4 poszło do weryfikacji. Zabawne. Niech sprawdzają, niech wpada do mnie ZUS, ktokolwiek, cokolwiek, wszystko jest legalne, wyniki mówią to, co mówią. Oficjalnie zakończyłam rozdział życia o nazwie: praca w McDonaldzie. Przy okazji nie żałuję tego, co przeżyłam. Poznałam dużo ciekawych ludzi, trochę się na nich otworzyłam, poznałam co to znaczy utrzymywać się samemu i wiem, że nie jest to łatwe. Tak naprawdę podziwiam moją mamę, że potrafiła wychować trójkę dzieci, pracować, gotować, zajmować się domem i wszystkim na raz. Ja sobie z tym nie dawałam rady. Moje życie za czasów pracy zwałam: "żyję, by przeżyć". Na szczęście to minęło. Mam przed studiami mnóstwo czasu dla siebie. Jedyna wada to to, że już nie będę mogła przeznaczać pieniędzy na pierdoły ;___;

Pokrowiec pingwin już dawno zepsuty, nowy pokrowiec ze Stichem za duży na telefon, a więc póki co jest skarpeta o wyglądzie truskawko-pomidora z Claire's. Z serii: wykorzystujemy ostatnie chwile finansowej niezależności.
Już dawno marzyłam o takim termicznym kubku. Znalazłam go w empiku. Kosztował 25 zł. Może nie utrzymuje tak długo ciepła, jakbym tego chciała, ale przynajmniej nie parzy, gdy chce się go chwycić w dłonie. Przy okazji doszła do niego nieodłączna, cudowna herbatka z melisą i pigwą
Ostatni tydzień z serii: odpisujemy na listy. Nareszcie wysłałam wszystkie. Został mi tylko jeden, całkiem nowy, który wyjęłam wczoraj ze skrzynki. 
Komórkowy twór Arusia. Było Sky Tower z naszego pokoju w nocy, jest Sky Tower z naszego okna rano. No, dobra, nie mogę być pewna poranka, bo często wstajemy po południu.
Naffrusie w podróży kolejami dolnośląskimi.
Ostatni wypad z Arusiem i Julką do Pasażu Grunwaldzkiego, zakończył się moją zachcianką. Feel the chill. Mrożone jogurty do których dodajesz co tylko chcesz, a potem płacisz za wagę. 

Osobiście nie mogłam zjeść całego swojego jogurtu. Zapłaciłam za niego sporo, bo aż 14 zł. 
Julka i Aruś mieli typowo owocowe jogurty, ja za to dostałam oczopląsu i musiałam nałożyć sobie wszystkiego po trochu. Poczynając od żelek, idąc przez draże, orzeszki, wiórki czekoladowe i kokosowe, a nie kończąc na sezamkach. Zapłaciłam najmniej, a i tak Julka i Aruś musieli pomagać dojadać. Smakowo też sprawdzał się najgorzej, choć jogurt o smaku białej czekolady sam w sobie był boski.

Stoisko do nakładania. Orzeszki, sezamki, cukierki, żelki i generalnie wszystko, co dobre <3. Obok stoisko z owocami. 

Tak, przyznaję, ostatnio strasznie lenimy się z Arusiem i wszyscy na około na to narzekają. Wiele ludzi powiada, że nie potrafią bezczynnie siedzieć albo łazić gdzieś bez celu, ja na szczęście nie mam z tym problemu. Jednego dnia zakopuję się pod kocem i oddaję twórczości, pijąc litry herbaty, innego dnia gotuję, spaceruję, jem. Z jedzeniem to też całkiem fajna przygoda. Byliśmy w wielu nowych dla nas miejscach. Na przykład w popularnym North Fishu, gdzie po prostu więcej nie pójdę. Poszliśmy tam z kuponami. Aruś dostał jakąś tam rybę w panierce z frytkami, ja tortillę rybną. Co mi się nie spodobało, gdy chciałam ją bez pomidorów, oburzyli się i usłyszałam, ze tortilli bez pomidorów nie mają. Oczywiście. Nie chciało im się robić nowej, bo mieli dwie na plusie. I tak postawiłam na swoim. Za to właśnie podziwiam McDonald. Zawsze możesz zamówić coś, bez czegoś i nikt nie robi ci o to problemu. A jakbym na przykład miała uczulenie na pomidory? To co, powiedzą mi: nie mamy bez pomidorów? Trochę mnie to zirytowało, bo po prostu nie chcieli robić sobie dodatkowej pracy. Tortilla w końcu trafiła w moje ręce. Była zimna i ohydna. Frytki Arusia do ryby były twarde i niedobre. Jedyna zaleta to ciepła ryba na jego talerzu, była całkiem spoko. Może jeszcze kiedyś skoczę do North Fisha, ale nie do tego w pasażu grunwaldzkim, podziękuję.
W raz z Arusiem mieliśmy też zetknięcie drugie z Subwayem, tym razem w Skaju. Nasza ogólna opinia jest dobra, w końcu możesz dowolnie modyfikować kanapkę. Obsługa też bardzo miła. Więcej nie mam co dodać.
Generalnie to żyje mi się dobrze z moim lenistwem, choć mam świadomość, że nie będzie długotrwałe. 30 września rozpoczynam w końcu studia. 

Dzisiejsza, spontaniczna wyprawa do Michiko Sushi. Uważam, że to jedyny taki bar sushi, gdzie za każdym razem jesteśmy rozpieszczani. Na zdjęciu dzbanek zielonej herbaty. No, niestety nie tej czysto japońskiej. Aruś miał herbatę ryżową. Nie spodziewałam się, że gdy go otworzę, naprawdę będzie tam ryż.
Pierożki Yaki gyoza. Już raz je jedliśmy, ale w innym miejscu i nie dość, że były droższe, to jeszcze gorszej jakości, mniejsze i w mniejszej ilości. Dlatego uważam, że jesteśmy tu rozpieszczani. Bo jak coś podają, to jest to wykokszone.
Arusia łosoś w tempurze. Coś boskiego. Po prostu (kij, że Naff zabrała się najpierw za zielsko)
I nasze stałe: Maki set combo, w cenie 56 zł, które ledwo co zjedliśmy. Do tego jako przystawkę dostaliśmy jak zawsze darmową zupkę z tofu i wodorostami oraz sałatkę z kapusty, sałaty, marchewki, ogórków, sezamu i sosiku. Om nom nom.

Jest jeszcze jedna rzecz o której muszę napisać. Dziś, mamy 15-stego września, urodziny mojej mamy. Oczywiście zadzwoniłam już do niej z życzeniami, zapewne w czwartek, kiedy wybiorę się do domu, podaruję jej drobny, słodki prezent. 15-września to jednak nie tylko jej urodziny, ale też Naffowa. No, po prostu nie wierzę, że to już 3 rok z rzędu.

Z serii: Gdyby Naffowo miało mieć jakąś maskotkę, byłaby to cytrynowa
dziewczynka z uszkami >D

W tym roku nie będę się rozczulać nad tym co było, co minęło. Ważne, że wciąż trwa i jeszcze trochę będzie trwało. Nie będę porównywać ile było obserwatorów, ile jest teraz, ważne, że są ci ludzie, którzy są. Naffowo to taki mój mały, niepopularny światek do którego się już przyzwyczaiłam, a nawet pokochałam. Pomaga mi dostrzec, że nawet pozornie nudny dzień z życia, może mieć w sobie coś cudownego. Blog to dla mnie osobisty antydepresant, oaza spokoju, wytchnienia i nie zamierzam go zostawić jeszcze przez długi, długi czas. Przede wszystkim dziękuję wam, że wciąż ze mną jesteście <3.

środa, 9 września 2015

Skaj ci w oko!

Przez ten tydzień naprawdę wiele się wydarzyło. Nigdy się nie stresowałam w tak wielkim stopniu, w tak krótkim czasie. Musiałam załatwić wiele spraw, namęczyć się i spocić, te siedem dni przyniosło wiele ważnych w moim życiu zmian. Pierwszą zmianą jest przeprowadzka z Psiego Pola do mieszkania obok Sky Tower (jeżeli chodzi o pisanie listów, podam nowy adres tym, którzy go nie dostali!). Początkowo byłam zdołowana myślą mieszkania tutaj z tak wielką ilością ludzi, których ledwo znam. Był tu nieziemski syf, klaustrofobiczna łazienka i kuchnia, niskie sufity, Gdy jednak przygotowaliśmy z Arusiem nasz pokój - poczułam się zdecydowanie lepiej niż na poprzednim mieszkaniu. Pierwszy poranek spędzony ze współlokatorami też okazał się być miły!
Sama przeprowadzka trwała tydzień i akurat, gdy miałam odpoczywać podczas mojego l4, musiałam jeździć z walizkami, 40 minut w jedną stronę, 40 minut w drugą stronę. Przeprowadzki MPK są tragiczne. Następnym razem postaramy się o jakieś auto.
W tym czasie zdążyłam też poskakać po różnych miejscach i przyzwyczaić się do innych zakątków Wrocławia. 

1. Pandziocha z rana. 2. Pizza z Arusiem na spontaniczną kolację. 3. One shot (opowiadanie) dla Cleo na urodziny <3 "Boski ja: herbaciana wiedźma". 4. Nowe biurko podczas listowej pracy <3. 5. Plakat w naszej nowej łazience, tak bardzo.
Smaki Świata - sklep, który poznałam kiedyś w Krakowie. Nie sądziłam, że identyczny i większy jest u nas we Wrocku. Strasznie się cieszyłam. Narobiłam tam drobnych zakupów. Chrupki o smaku owoców morza (<3), napój good night (nie, wcale nie kupiłam ze względu na puszkę), tajski napój kokosowy i pocky, które powędrowały do Cleo i powędrują do Królika <3 (tylko 8 zł!)
I ten moment, kiedy dowiadujesz się, że Claire's znajduje się też we Wrocku, w Magnolii. Kupiłam tam pomadkę dla Cleo o smaku waty cukrowej, spinki różyczki i czarną kokardę (która już gdzieś zniknęła :c)
Przez ostatnie kilka dni, Naff lubuje w chodzeniu bez makijażu. Mimo, że wyglądam jak ćpun i ludzie nie mogą się przyzwyczaić, to całkiem wygodne. Nie boję się, że się rozmarzę, mogę trzeć oczy do woli i mój czas przygotowania skraca się do kilku minut. 

W między czasie, zrobiłam nareszcie to, co chciałam. Złożyłam wypowiedzenie, zanosząc je do Maca razem z l4 i ostrzegając, że mogę być zwolniona już do końca, ze względu na swoje zdrowie. Miałam pecha. Była tam akurat cała kadra kierownicza, menadżerzy, asystenci. Ich miny na moje wypowiedzenie? Przerażające. Gdy stamtąd wyszłam, ręce mi się trzęsły, ale poczułam też wolność. Oczywiście nie minął tydzień mojego l4 i okazało się, że mam piękny grafik. Z serii: kierownictwo o ciebie dba. Trzy dni dwunastek pod rząd i do tego siódemka. 
Na szczęście udało mi się zdobyć zwolnienie do końca mojego wypowiedzenia. Moja noga więcej nie postanie w Macu. I wcale nie dziwi mnie, że wszyscy stamtąd nagle uciekają. 
Na weekend nareszcie udało mi się pojechać do rodzinnego domu. Z rodzicami nie widziałam się od miesiąca.

Pandziochowa piżama! Przyszła razem z pokrowcem na telefon ze Stichem (brawa dla Naff, bo był na sony xperię e4, a nie e, więc nie pasuje na mój telefon). Panda początkowo dosyć obcisła, ale się już rozciągnęła (albo to ja nagle z dnia na dzień schudłam). Nie zmieni to faktu, że w cyckach pękają mi guziki. Nic nowego. Świat zawsze musi ujrzeć moje cycki jak mam zapinaną na guziki koszulkę.
Trzy pandziochy, z serii: sesja Arusia >D!
Domowa, nowa cukiernia w naszym rodzinnym mieście, która rzeczywiście może zyskać miano domowej cukierni! Wybraliśmy się tam w deszczowy dzień w raz z Luśką i Arusiem.
Sok arbuzowo-limonkowy, który smakował mi trochę nijak. Zupełnie, jakby już leżał kilka dni. Świeży raczej nie był.
Różowa tacka, która porwała moje serce <3
Gofr Luśki zasługuje na miano udanego! Rzeczywiście domowe ciasto i domowa bita śmietana. Jedyne co nam nie pasowało to zepsute brzoskwinie, które się już fermentowały.
Pancake's z syropem klonowym. Muszę przyznać, że jedliśmy z Arusiem lepsze (np. nasze). W tych coś mi nie do końca pasowało. 
Czekoladowe fondue, za które nie dałabym 10 zł (a dałam). Bo to tak naprawdę roztopiona na świeczce biała czekolada i kilka owoców. 
Truskawa ociekająca białą czekoladą >D!

Żyjąc w moim malutkim mieście, mam czasem wrażenie, że ludzie otwierając tam restauracje czy kawiarnie, nie dbają do końca o klienta. We Wrocławiu karygodne byłoby podanie sfermentowanych, zepsutych brzoskwiń (bo we Wrocku potrafi ci przyjść ze skargą człowiek, który dostał kanapkę ze szkłem - podkreślając to, że w Macu na kuchni nie ma nic szklanego). Nie raz odwiedzając jakąś restauracje u siebie, byłam niezadowolona. Tu spalone mięso, tu zimna potrawa z niedopieczonym mięsem. Nie rozumiem, dlaczego tak jest akurat w małej miejscowości. Wyjaśni mi to ktoś?

Widok z nowego mieszkania na Sky Tower <3. Tak pięknie za oknem. Ze współlokatorami powiadamy sobie teraz: "Skaj ci w oko!"

Najbliższe dwa tygodnie spędzę na robieniu czegoś dla siebie. Odpocznę, odprężę się, wyleczę, oglądnę zaległe anime, popiszę, spotkam się z ludźmi, pokomentuję, przygotuję się do studiów. Taki odpoczynek był i jest mi potrzebny!

czwartek, 3 września 2015

Spotkanie Naffliczka

Czasami przez całe życie człowiek lewituje między ludźmi, nie potrafiąc znaleźć własnego miejsca. Czuje się inny, sądzi, że nikt na ziemi nie interesuje się tym, co on i myśli inaczej niż większa część społeczności, ale to nieprawda, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto nas zrozumie. Tylko dlaczego najczęściej takie osoby są tak daleko od nas?
Z Królikiem znam się może od dwóch lat i do tej pory żyłyśmy tylko z codziennego wysyłania sobie nienagannej ilości wiadomości, które w dużej mierze były fragmentami naszych opowiadań. Raczej nigdy nie sądziłyśmy, że się spotkamy, ale... stało się i to nawet dobrze się stało! Po wielu ustaleniach, rozmowach Królika z rodzicami, udało się nareszcie ustalić naszą wizytę! 5 godzin drogi, Wrocław-Kraków, przesiadka do Andrychowa i... jestem! <3

Takie tam trójkątne dacho-okno!
Żelko-stonoga! <3
Długie przesiadywanie  i rozmawianie z Królikiem na słońcu w wiklinowym, bujanym koszu c:
Syn Blake'a! Mały, obcy diabeł, do którego pomachałam, a który wystawił mi język XD. 
Królik z królikami >D! Wizja idealna!
I nasze najlepsze wspólne zdjęcie, które z pewnością pójdzie do ramki <33
Oberża, gdzie powstał pomysł na naszą nową, średniowieczną historię!
Klimatyczna ławeczka, na której przesiadywałyśmy >D
Niczym w średniowieczu, kelnerki nosiły ogromne tace z mięchem jak dla armii >D!
Wielkie menu z Oberży.
Karmelowa kawa Naffa - w sumie nic w niej szczególnego! Po prostu kawa.
I soczek Królika w epickim kubeczku >D
Naff i jej rozwiane, rudawe włosy. I ten moment, kiedy widzi pszczołę i zaczyna uciekać na drugi koniec świata z piskiem.
Epicka mina Królika >D!
Epicka mina Naffa!
Widoczki w drodze powrotnej do domu c: a w tle żółty traktor Wiesia!
I znowu widoki - wioska Królika podobała mi się właśnie z samych widoków! Nawet jak wyszło się na taras, widać było góry <3

Szybkie poznanie rodziców Królika, herbatka, długie rozmowy i podróż w plener, a w plenerze wiklinowy, epicki kosz w którym upchnęłyśmy się jak dwa worki ziemniaków! Zmacałyśmy się za wszystkie czasy, słońce nas upiekło (znaczy się mnie, tak więc rumiane poliki i odbite plastry na kolanach - do tej pory mam ślad >D), poznałyśmy małego Blake'a, który był jakimś rozpieszczonym dzieciakiem. Cały czas próbował zwrócić na nas swoją uwagę, wystawiał nam język, rzucał się po podłodze, po poduszkach i generalnie to czego on nie robił? A jak przestałyśmy zwracać na niego uwagę to znienacka podszedł i ugryzł mnie w nogę. Jego zabawy z siostrą też były ciekawe. Wyglądał, jakby chciał ją pozbawić sukienki >D. 
Naff - pokonana miażdżącą przewagą w cymberga(e)ja. Rzucałyśmy się po stole, jakby od tego zależało nasze życie.

A tu już dom, pokój Królika. Z serii: zakładamy zeszyt do pomysłów na nowe opowiadanie! No i żelka, którą przyniosła siostra Królika. Taka om nom nom.
No i takie wspólne rysowanie głównych bohaterek <3 Felicia Naffa, Reina Królika.
Rozkminianie do wieczora nad pomysłami!
Piżamkowe podobieństwo >D! A to nie pierwsza taka rzecz u nas. Mamy już podobne skarpetki, pokrowce na telefony, takie same koszulki, długopisy, zeszyty >D
Z serii: dalsze, nocne kombinowanie nad opowiadaniem i bawienie się w znamiona. Naff - znamię elfa, Królik - znamię nimfy >D (kij, że powinny być w innych miejscach)
No i ten cudowny poranek, kiedy do pokoju wbija Królik i zaczyna robić ci zdjęcia. Naff jako żywa, kołdrowa wieża!
Okupujemy lapka Królikaaa!
I nasze pingwinie pokrowce <3 kij, że mój nie ma już skrzydełek (odgryzłam :o)
Z serii: nie umiem ci zrobić warkocza, ale zrobię ci dwie kiteczki >D!
Taka ucieszona z Asem pik (AstleyAstleyAstley!). Królik wrzucił mi go potem do torby!

Drugi dzień oczywiście rozpoczęty ponownym upałem. Stanie pod kościołem (dobrze, że nie w nim) z Królikiem, słuchanie coś o jakiś sabatach, cyckach, plemnikach (tak bardzo dobry słuch) i uratowanie kulki małej dziewczynki, która spadała z górki! (znaczy... nie dziewczynka, kulka, piłka, jak kto woli!). Miałyśmy też zrobić challenge chubby bunny, ale Leviathan stwierdził, że nie będzie miał w swoim arsenale pianek ;___;
A później podróż do Krakowa, skąd miałam wrócić do domu. Chodzenie po galerii krakowskiej, gdzie był jakiś event chiński - zjadłam nawet świerszcza c: - i ten tekst babki bezcenny: "Świerszcza jemy bez głowy!", odwiedzenie epickiego sklepu o nazwie Claire's, gdzie były kolorowe peruki, słodkie pomadki, wianki i wszystko co urocze <3 po prostu był to dla nas raj! Ja kupiłam sobie pomadkę o smaku truskawkowego koktajlu, makaroników, a Królikowi podarowałam popcornową. Potem dokupiłam sobie jeszcze różowy wianek. I ten moment, kiedy dowiadujesz się, że we Wrocławiu są takie trzy sklepy, choć na totalnych zadupiach. Wczoraj byłam w Magnolii, ale niestety był już zamknięty (ten fart).
Chodzenie po rynku, trzymanie Królika pod łapkę, spotkanie pana, który chciał, żebyśmy przeczytały jego książkę, którą swoją drogą chciał wydać - i zrobiło mi się smutno, bo siedzimy w tym samym temacie, ale nie miałyśmy na to czasu, bo miałam zaraz jechać. Nasza studnia z bluszczem bez studni, odwiedziny Costy i wcinanie deserów, odwiedziny babeczkarni, "pub pod złotą pipą" jako kolejna inspiracja do opowiadania, podrywy na Naffliczka i ostatecznie - kupno takich samych bluzek w biegu!

Lampiony w galerii krakowskiej!
Koniki, które cały czas zasuwały po rynku c:
Widok z tarasu na Wisłę c:
Naffliczek przyczajony w bluszczu >D!
Nasze desery w Costa. Królikowy - oreo bez bitej śmietany i naffowy, o smaku truskawek, mango i wanilii <3
Babeczka z białą czekoladą i pistacjami <3 oprócz tego zamówiłam sobie najlepsze na świecie smoothie z mango i nutą mięty. Świetne, tylko trochę za słodkie! Królik musiał pomagać mi dopić >D!
W poszukiwaniu takich samych koszulek. Talk to the banana!
I bluzki za 12 zł, które ostatecznie kupiłyśmy <3. Dlaczego? Ze względu na tekst na niej. "Love has no rules" - tak bardzo odpowiada naszej twórczości pisarskiej! No i... pszczółki.

Nienawidzę pożegnań. Szczerze nienawidzę żadnych pożegnań. W te wakacje chlipałam po pożegnaniu w Gdańsku, chlipałam gdy machałam w pociągu do Cleo, ale najbardziej płakałam przy pożegnaniu z Królikiem. Było mi strasznie głupio, bo obok stali jej rodzice i siostra, ale nie mogłam się powstrzymać, po prostu. Było mi tak fajnie, zrobiłyśmy tyle rzeczy, czułam się lekko i pierwszy raz przywiązałam się do kogoś w ciągu dwóch, niepełnych dni. Nieważne, że jest między nami ok. 6 lat różnicy. Wcale nie czuję tej różnicy wieku, bo dogadujemy się świetnie, nawet myśli mamy podobne i synchron słów, pomysłów. Ciężko było mi wyjeżdżać. Od dzisiaj oprócz tego, że piszemy do siebie stałe: dobranoc, słodkich snów, zawsze jest: tęsknię ;___;

Mój nowy, różowy wianek z Claire's, który pasował do mojej sukienki <3
I pomadki o których wyżej wspomniałam.
Powrót Naffrusia do Wrocka z Krakowa (Aruś był w tym samym czasie w swoim domu, a więc wróciliśmy razem). Nosek Naffa wciąż czerwony po płakaniu. 

Wakacje dobiegły końca, choć nie wiem czy mogę nazwać je do końca wakacjami, w końcu cały czas pracowałam. Lato minęło mi na plus. Bardzo w nim cenię spotkania z ludźmi. Spotkanie z początku lipca z Cleo było cudowne, tak samo jak pierwsze, wspólne wakacje z Arusiem spędzone w Gdańsku, gdzie spotkałam Slacza i Hanonka. Wyjazd do Norwegii - tak samo cudowny, a spotkanie z Królikiem jako podsumowanie całych wakacji - najcudowniejsze.
Tym samym został mi miesiąc do rozpoczęcia studiów, dwa, ostatnie tygodnie pracy i przeprowadzka do nowego mieszkania, która wciąż trwa. Na razie siedzę na l4, więc mam trochę wolnego czasu dla siebie. Może w końcu nadrobię blogi.
A jak wam minęły wakacje? Może rozpoczęliście właśnie rok szkolny? Załamani, szczęśliwi?
Pozdrawiam z chłodnego, choć słonecznego Wrocławia!