poniedziałek, 28 września 2015

Ostatnie dni sielanki

Wielkimi krokami zbliżamy się do końca wakacji. Czas wypowiedzenia dobiegł końca, moja sielanka też powoli dobiega. Ostatnie chwile błogiego obijania i: witaj, uniwersytecie wrocławski!
Ostatnie dni spędzone w rodzinnym mieście przyniosły mi wiele radości i odpoczynku. Kiedyś cały swój dom, pokój i okolice traktowałam z obojętnością. Nienawidziłam swojego miasta i chciałam się stamtąd urwać za wszelką cenę. Dziś, chętnie tam wracam, bo doceniam spokój, jaki w sobie ma. Nawet mój pokój stał się klimatyczną ostoją, gdzie w świetle lampy mogę poczytać książki lub popisać własne dzieła. Wieczory spędzane z rodzicami przy oglądaniu różnych programów telewizyjnych też mają swój własny, niepowtarzalny klimat! Najbardziej jednak, cieszę się ze spotkań. W życiu niewielu miałam ludzi na których mi zależy, którym ufałam, których lubiłam. Nieliczna, ważna dla mnie garstka wciąż jednak egzystuje w moim serduszku i miło jest ich czasem spotkać <3.

1. Kocyk, który kiedyś kupiłyśmy z Luśką w ramach odwiedzin prezentowych, niestety, zbyt długo zwlekałyśmy i kocyk trafił w moje łapki. I ten moment, gdy wchodzisz do pokoju otulona nim i mówisz do rodziców: "Będzie dla mojego dziecka", na co rodzice spoglądają na ciebie z minami: "czy my o czymś nie wiemy?". 2. Festynowy sorbet. 3. Bezy z nowej cukierni. Ostatnio nie spakowali nam jednego z ciast, na szczęście moje łapki wyczują każde braki pod folią. 4. Deserek zrobiony przez mamę <3

Zacznijmy od Wrocławia. To tu pojechałam wczesnym rankiem, aby wreszcie po tygodniu przytulić się do Arusia. I pomyśleć, że kiedyś potrafiliśmy bez siebie wytrzymać ponad trzy miesiące. Teraz wystarczy jeden dzień, abym zatęskniła. Wspólnie wybraliśmy się na długo oczekiwanego "Więźnia Labiryntu: próby ognia" i jeżeli mam być szczera, nie miał już takiego klimatu jak pierwsza część. Wiele rzeczy mi się tam nie podobało, wiele sprawiło, że mało nie dostałam zawału. Jeżeli chodzi o filmy akcji, moje serce jest narażone na palpitacje. Seans był jednak miły, a sama końcówka rozwaliła mój mózg.
Przed północą czekała nas misja: odebrać Gosię z lotniska. Spotkanie wielkiego pudła z napisem: "transport pingwinów do zoo", gorąca czekolada i Gosiak z różową torbą. Podróż piechotą do naszego apartamentu, trzymając się w trójkę za rączki jak małe dzieci takie urocze. Tego dnia nie spaliśmy za wiele. Usnąć o 3, obudzić się o 5 w celu ponownej podróży do rodzinnego miasta, uczyniło mnie zombie.

Trzy różyczki, którymi zaskoczył mnie z rana Aruś <3 nie ma nic piękniejszego niż takie poranne niespodzianki!

Nie, Aruś nie jechał ze mną, ale zrobił mi niespodziankę następnego dnia. Obudzona przez randomowy telefon o 9, chwilę później usłyszałam pukanie do drzwi. Stanął w nich Aruś z różyczkami. Początkowo byłam zła, bo stacja kolejowa jest od naszego miasta oddalona o ok. 10 km, a więc sam musiał przejść piechotą taki kawał z ciężką torbą, na szczęście szybko się okazało, że spotkał mojego tatę, jadącego autobusem. Powitanie, przytulenie i wspólna kima do południa zawsze spoko.
A wieczorem spotkanie z Luśką i Gosią jak za starych czasów. Wcinanie angielskich maltesersów, wyskakujących ze sceny, słone orzeszki, chipsy, wino i nasza epicka gra w państwa miasta, gdzie Nowy Jork okazał się być państwem, żakiet pisze się przez "rz", draska na gaciach to przecież rzecz, a w Holandii wyhodowano nową rośliną o nazwie "hrokus". Niezapomniane. 

Najlepsze wino z dzikiej róży pod słońcem, dorównujące mu wino truskawkowe i epicki grzaniec aroniowy, który na gorąco smakuje bajecznie <3

Jedną z moich misji, którą dostałam od mamy na weekend, było zastąpienie ją przy pracy na świecie wina i miodu w mieście, oddalonym od nas o jakieś 20 km. Miałam sprzedawać wina.
Pobudka o 5, jazda o 6, praca do 17. Początkowo nie byłam zadowolona. Wszystkie panie powyżej 40-stki, a więc lataj młoda i dźwigaj. Potem jakieś przeszkolenie z panią, która na okrągło na coś narzekała (poczynając od żuli, nie kończąc na psach). Szefowa stwierdziła, że jestem niemrawa. Może to kwestia tego, że blondwłosa, narzekająca pani nie dała mi dojść do słowa. Nie mogę jednak narzekać. Stwierdziła, że żeby sprzedawać, powinnam spróbować każdego wina po kolei. I tak oto zaczęła się wielka, naffowa degustacja. I ten moment, kiedy pani blondynka podpija ciągle gorącego grzańca i się z tobą dzieli. Om nom nom. Nie, żebym się upiła, degustacja była w śladowych ilościach!
Potem dwie następne panie chciały straszliwie być ze sobą na stoisku (matko, niczym nastolatki), dlatego wywaliły mnie samą na osobne stanowisko. I tu się zaczęło dziać. Byłam sama, fakt, ale to było świetne rozwiązanie. Momentalnie zakumplowałam się z państwem ze stoiska obok. Karmili mnie plastrami miodu, za to ja ich winem. A potem śmiali się z mojego sposobu przyciągania ludzi. Wystarczy wyobrazić sobie Naffa, drącego się w eter: "Zapraszam do degustacji win! No i kupna oczywiście też!". Kiedy na innych stoiskach obok nie było prawie w ogóle ludzi, tak u mnie był ich nadmiar i z trudem nadążałam nalewać win do spróbowania. Było jednak zabawnie i bardzo podobała mi się ta praca. Co najważniejsze, nie trafiłam na nikogo niemiłego, wszyscy byli radośni (może z powodu tych win). O 17 przybyła mama z Arusiem. Aruś oglądał mnie z daleka i śmiał się z mojego cudownego marketingu, a mama szybko wkręciła się w pracę. Tak naprawdę stojąc z nią tą godzinkę, dostrzegłam, że jesteśmy do siebie strasznie podobne. Ten język sprzedaży. Podobała mi się praca z nią. Nie zapomnę, jak namówiła panią, która chciała zwrócić wino, bo są tam siarczany, żeby jednak je wzięła. "Bo każde wino musi mieć odrobinę siarczanów, żeby zamknąć fermentacje! To tylko śladowa ilość i wcale nie jest szkodliwa! Jak pani widzi, wino ma certyfikat ekologiczny!". Podkreślę przy okazji to, że razem z mamą kochamy się w winach. Nic jednak nie pobije wiedzy mojej mamy na ich temat.

Naffrusie. Tacy nieogarnięci z rana. Aruś zrobił mi iście epicki szalik z dziecięcego kocyka. Jest taki mięciutki i kochany <3. Nie, nie Aruś, kocyk.
Żarełko u Chińczyka, jak my to nazywamy. Nie raz kilka razy prawie mi się wymsknęło przy azjatyckim kucharzu, że jesteśmy u Chińczyka, na szczęście w porę się powstrzymałam. Byłby zdziwiony, bo znając życie jest Wietnamczykiem. Zaserwowano mi gorącą i pyszną kaczkę na gorąco.

Gdy wróciliśmy z Arusiem do domu, byłam już tak padnięta i zmarznięta, że miałam tylko ochotę na gorącą herbatkę. Fakt, że nie ma nic w domu do jedzenia, zmusił nas jednak do podróży. W rockowych rytmach na zarysowanej płycie Naffa, ze schizą, że zapalą nam się wszystkie kontrolki i auto z naszego cudownego rocznika (moja miłość zresztą) wybuchnie, pojechaliśmy do Chińczyka. Oczywiście musieliśmy zgarnąć po drodze Niku, bo Chińczyk bez niej to nie Chińczyk! Było kilka zmian. Chociażby dania były gorsze niż ostatnio i były podawane 10 minut po sobie, wobec czego Aruś musiał czekać na nas, a potem Niku w raz z nim na mnie. Pani kelnerko-barmanka jak zwykle w cholerę miła. Postawiła wodę i sok na barze, po czym sobie poszła, nic nie mówiąc. Nie mniej jednak, wciąż uwielbiam to żarełko <3.

9 komentarzy:

  1. Jakie nowe doświadczenie z tym winem ;)
    Śliczny kocyk.
    Ja też uwielbiałam wracać do swojego rodzinnego domu, gdy mieszkałam w Krakowie.
    Powodzenia na studiach!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pysznie wyglądają te żarełko *.* ! Ja mam jeszcze trochę mam do studiów, ale nie mogę się doczekać kiedy zacznę :D

    U MNIE NOWY POST! ZAPRASZAM! :D
    Komentarze i obserwacje mile widziane ;)
    MÓJ BLOG-KLIIK

    OdpowiedzUsuń
  3. U ciebie jest zawsze tak, że czyta sie notkę, myśli "co by tu skomentować", a na koniec bach! Zdjęcie żarcia, i człowiek kompletnie zapomina, co chciał powiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak - docenia się to, co się traci. Rodzinny dom dopiero wtedy nabiera prawdziwego sensu swojego znaczenia, gdy na stałe mieszka się poza nim. Szkoda, że zawsze trzeba przekonać się o takich wartościach na własnej skórze.

    OdpowiedzUsuń
  5. No nie, chciałabym być przy tej waszej grze w państwa miasta hahaha, to musiało być epickie!
    Kocyk przeuroczy, wyobrażam sobie jaki musiał być milutki!
    Aruś jest taki kochany, że ciągle Ci robi takie małe niespodzianki, musi Cię naprawdę kochać <3
    mybeautifuleveryday.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Kocyk mega, szkoda, że taki tyci tyci :D
    A teraz w końcu do nauki, hyh hyh :Y

    OdpowiedzUsuń
  7. Ty po prostu zarażasz ludzi tym swoim optymizmem, dlatego wszyscy tacy sympatyczni byli. xD

    OdpowiedzUsuń
  8. Naff taki śmieszek z kocykiem dla dziecka xD Ale spoczko, Joghurt ma taką kołderkę, którą rodzice kupili przed jej narodzinami i teraz z nią śpię xD
    Zazdro studiów :cc
    Njkdsklsnskjns wygrałaś, bo pomimo tylu miesięcy razem Aruś nadal Cię zaskakuje i jest aww. Zazdro Naff, zazdro.
    Powodzenia w nowym roku akademickim!

    OdpowiedzUsuń
  9. Studenty juz po maturze :(
    A ja mam zaparzacz w ksztalcie plywajacej kaczuszki.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za komentarze <3! Na pewno się odwdzięczę -^___^-