środa, 28 października 2015

Targi Książek w Krakowie

Siedzę przed laptopem z gorącą, malinową herbatą przy boku, w otoczeniu porozrzucanych wszędzie zeszytów i oddycham z radością, bo czeka mnie dłuższa przerwa świąteczna. Cała rodzina dziwi się, że potrafię teraz codziennie siedzieć przy książkach (naukowych) i jeszcze traktuję to zadanie z radością. Po prawie miesiącu, jestem w stanie stwierdzić, że kierunek mimo ogromu pracy, bardzo mi się podoba. Co prawda wielu rzeczy nie rozumiem, ale zaletą (a może wadą :o?) jest to, że nie siedzę w tym sama. Nie udało mi się z twórczym pisaniem, ale bibliotekoznawstwo nie wyklucza mojej możliwości szkolenia się w tym zakresie. Doszły mnie słuchy, że wiele opcyjnych przedmiotów na drugim roku rusza w kierunku edytorstwa, a nawet samego procesu wydawania książek. Wykładowczyni opowiadała nam, że istnieje taki przedmiot jak: "jak wydać własną książkę". Zaświeciły mi się oczy i obiecałam sobie, że wytrwam, chociażby nie wiem co.
Poza nauką są też chwile przyjemności. Posiadanie okularów nie uczyniło mnie jeszcze totalnym kujonem >D. Jedną z moich weekendowych przyjemności był wypad z Arusiem do Krakowa. A głównym celem: Targi Książek, gdzie miałam spotkać się z Królikiem <3

Ściana mocy z poleceniami czytelników. Razem z Królikiem postanowiliśmy zrobić kryptoreklamę i zareklamować własne opowiadania! 

Na Targach Książek byłam raz, w Katowicach, rok temu. Nie było to jakieś szczególnie ciekawe doświadczenie, pomijając oczywiście spotkanie z dziewczynami, które było epickie. O wiele lepiej wyglądały Targi w Krakowie i niewątpliwie zamierzam wpadać na nie częściej. Mimo ciasnoty, ogromu ludzi, którzy cię popychali lub się o ciebie obijali, było całkiem miło i było w czym przebierać.
Z Królikiem miałyśmy jakieś cztery godziny dla siebie, co zleciało tak szybko jak kilkanaście minut. Ledwo zdążyłyśmy wymienić się prezentami i książkami, polatać trochę po hali i zaraz Królik musiał wracać. Poza samym spotkaniem z moim zajączkiem, podobało mi się kilka rzeczy. Przede wszystkim tanie książki >D - muszę się przyznać, że od długiego czasu ich nie czytałam, gdyż zwyczajnie nie miałam do tego weny i zawsze znajdowała się inna robota. Gdy jednak dobrałam się do pierwszej, kartkowanej przedstawicielki beletrystyki, stwierdziłam, ze nie dość, że wróciła mi mania na kupowanie to jeszcze na czytanie. Teraz się zastanawiam jak mogłam odrzucić na cały rok to, co kochałam robić od dziecka. 
Co jeszcze mi się podobało - na pewno możliwość zrobienia zdjęć z których układana była potem zakładka do książek oraz średniowieczne przebieranki i sesja zdjęciowa. Ach, była jeszcze korona! Nikt nie miał takiej jak my i chyba z trzy osoby nas o nią pytały. Ten moment, kiedy prosimy o koronę, a babka zaczyna do nas gadać po rosyjsku. Na szczęście szybko przerzuciła się na angielski i nawet poprosiła nas o zrobienie zdjęcia. Uroczo. 

Słodki Króliczek i ufo. Zawsze uważałam, że miejsce skąd pochodzę jest wśród kosmitów!
Naff z psem, który tak naprawdę jest smokiem!
I ta cudowna, średniowieczna sesja zdjęciowa, tak bardzo przypominająca nam własne opowiadanie. Nieśmiały Królik, wyniosła Naff. Ale i tak najbardziej w świecie lubię zdjęcie drugie <3.
Selfie musi być. 
Uważam, że spotkanie z Królikiem bez zdjęcia to nie spotkanie >D
I tak bardzo książkowo na samo zakończenie. Poprosiłyśmy panią o zrobienie nam zdjęcia, a ona jeszcze wpadła na pomysł, że nam da książki do pozowania >D
Na targach książek zawsze jest miliony okładek. Ta spodobała mi się najbardziej i to właśnie od niej zaczęłam czytanie.
Nasza cudowna zakładka z naszymi zdjęciami (i te napisy na tabliczce: "buszujący w zbożu" czy "mały książę" oraz zdjęcie ze średniowiecznej sesji od pana fotografa.
I to cały zbiór w raz z zakładkami. Tytuły, które nabyłam to Agata Christie "I nie było już nikogo" jako, że ostatnio na literaturę powszechną miałam przeczytać inne jej dzieło, które nie było takie złe, poza tym tą akurat książkę polecała mi i Olga i Aruś i pani wykładowczyni, druga książka była za darmochę, więc czemu nie: "Wybacz mi, Leonardzie", a trzecia książka zainteresowała mnie swoją okładką, no i następnie treścią, inaczej bym jej nie kupiła, czyli "Serce ze szkła". Trzy pozostałe książki od dołu idąc, są książkami pożyczonymi mi przez Królika. 
Oczywiście bez wzajemnych prezentów się nie obeszło. Od Króliczka dostałam cudowny zaparzacz-kwiatek, kubek, zeszyt, mnóstwo herbatek, świeczki! 
Mimo, ze mam już miliony kubków i Aruś jęczy mi pod nosem, że niepotrzebny mi następny, zakochałam się w nim <3. Poza tym kubków nigdy za wiele!

Jeżeli chodzi o książki, w pierwszej kolejności wzięłam się za te pożyczone u Królika, a mianowicie: "Ja, diablica". Nie czytuję zazwyczaj książek polskich autorów, ale ta do mnie przemawia, szczególnie rozwalającymi tekstami o śmierci, która stworzyła system Vistę. 
Co jeszcze u mnie. Może tyle, że rodzice wybyli do Norwegii na kilka miesięcy. Wczoraj odwoziłam mamę na lotnisko i odbierałam jej nożyczki na odprawie (taa, pewnie kogoś by nimi zadźgała w samolocie). Wypiłyśmy kawę, dużo rozmawiałyśmy. Stwierdziłam, że brakowało mi tego, a teraz będzie brakować mi jeszcze bardziej. Aktualnie cała moja bliska rodzina znajduje się w Norwegii. Na miejscu z bliższych osób został mi sam Aruś i babcia, która jednak trochę kilometrów od Wrocławia mieszka. Jest mi trochę smutno, dlatego odliczam czas do świąt Bożego Narodzenia. 
Większość weekendów będę teraz spędzać we Wrocku, za to ten spędzę u Arusia w rodzinnym mieście, gdzie nie byłam od dwóch lat. Zapowiada się ciekawie. 
Kolejna notka z serii: odwiedziny Krakowa, za kilka dni.

czwartek, 22 października 2015

Ślepym być

W moim życiu ostatnio niewiele się zmieniło. Żyję nauką, tarzam się w książkach, tonę w druku, moim drugim domem jest biblioteka. Nawet z wyglądu upodabniam się do pani bibliotekarki - jak to stwierdziła Julka, widząc mnie w okularach. Tak, w życiu Naffa nastąpił wielki przełom w sprawie wyglądu. W sumie nie spodziewałam się takiego obrotu sytuacji. Początkowo miałyśmy iść z mamą odebrać wyłącznie jej paczały. Na miejscu stwierdziłam, że jestem ślepa i mam problem z czytaniem prezentacji na wykładach, a przecież nie zawsze usiądę z przodu. Załatwiłyśmy badania, okazało się, że lewe oko znacznie mi się pogorszyło od ostatniej wizyty. Największym zaskoczeniem było dla mnie: "A jak mam nosić te okulary?", "Cały dzień". A więc noszę cały dzień i strasznie się przy tym bulwersuję. Dziś czwarta próba, a ja mam ochotę rzucić okularami o ziemię. W domu jest w porządku. Fajnie siedzi mi się przed laptopem, patrzy na pokój. Problem zaczyna się na dworze, na wykładach, poza domem. Czuję się jak wyjęta z krainy grzybów i strasznie irytuje mnie to uczucie. Nigdy nie sądziłam, że niczego nie biorąc, będę patrzeć na otoczenie, jakbym coś brała/zjarała/ćpała. A jednak. Mam nadzieję, że się w końcu przyzwyczaję.

Dwa okularniki. Gdy chcemy zetknąć się nosem, obijamy się o okulary, co śmiesznie wygląda. 

Znacie to uczucie, kiedy macie nagły przypływ hajsów po urodzinach? Ja znam. Odezwał się we mnie Szatan zakupów. Tu plecak, tu piórnik, tu nowe herbatki do kolekcji, pierdółki, ciuchy (co jest u mnie rzadkim zjawiskiem kupnym), a przede wszystkim żarcie, bo jak bez żarcia? Ofiarą padł kebab king (nie polecam osobiście, za 16 zł dostaliśmy takiego małego pypcia), Whiskey in the Jar, a także standardowo: Michiko Sushi.Wydaje mi się, że pani Michiko już nas rozpoznaje. Za często tam chodzimy!

Tym razem spróbowaliśmy z Arusiem oferty lunchowej. Sushi oczywiście boskie, tatar z łososia jakoś mi nie podszedł, bulgogi (takie mięcho) cudowne, pikantna kapusta kimichi, która była dla mnie za ostra jakoś nie podeszła. Jako przystawkę dostaliśmy standardowo zupę z tofu, sałatkę i... nowość - kleik ryżowy, który smakował jak... krupnik. Zupa w sensie, nie wódka. Lunch na plus!
No i whisky w słoikach, na które już dawno chciałam zabrać Arusia. Podobała mi się głównie koncepcja alkoholu podawana w słojach. Wygląda to naprawdę fajnie. Razem chcemy się jeszcze wybrać na ciasto w słoikach w inne miejsce!
Mój drink był z truskawkami, Arusia z kawą. Myślę, że trafiłam dobrze, bo nie znoszę whisky, a tymczasem tu nie było go nawet czuć. Aruś miał za to mocny posmak alkoholowy i kawowy. Obydwoje byliśmy zadowoleni.
Świeczka jako element wystroju, kocyk, mieniąca się kolorami lampa zrobiona z butelek po Jacku Danielsie. Klimat typowo zimowy.
Pomimo czerwieni, dającej się we znaki, miejscówa na dworze była naprawdę ciekawa i klimatyczna. Obok liczne piece grzejące, w tle muzyka grajków.

A teraz wyobraźcie sobie sytuację. Schodzicie na dół do śmietników z roztrzepaną fryzurą, nieumalowaną twarzą, rozpiętą kurtką. Macie w ręku dwa ciężkie wory śmieci. Otwieracie na luzie śmietniki kluczem, a przed wami stoi... pan żul. Pan żul, który patrzy na was obojętnym wzrokiem, trzymając w ręku lakier do paznokci. Pierwsze co zrobiłam to krzyknęłam z przerażenia: "Jezu!". Nawet nie pamiętam czy pan żul wąchał lakier. Po prostu tam stał i straszył ludzi. Z odległości 2 metrów rzuciłam śmieciami i po prostu zwiałam. Od tamtej pory nie chodzę wyrzucać śmieci (nie, żeby nikt tego nie robił w domu, karaluchów jeszcze nie hodujemy, choć pojawiła się koncepcja hodowania pleśni w słoiku, testując żarcie z Maca).
Jeżeli już jesteśmy przy wszelakich dziwnościach, przypomina mi się rozmowa na temat kradnięcia papieru toaletowego z uniwersytetów, wykład na temat barier komunikacji i to nagłe: "dziwna sytuacja, mam włosa w buzi, przepraszam", źródła informacji i nasz kochany pan magister: "coś widać? gówno widać" oraz "miło mi się pracowało, miłego wieczoru, drogie panie!", cudowna środa i: "po tych grzybach stare dziadki przyjdą do biblioteki", "to nie jest śmieszne, w czasie, gdy rzutnik się włącza, moglibyśmy zrobić zakupy, wyprać dzieci" gdzieś w tle: "Albo zrobić", oraz sytuacja z biedronki, kiedy Aruś na siłę próbował wcisnąć do mojej torby bułki, na co rzuciłam: "Nie wepchniesz", a Aruś: "Ja miałbym nie wepchnąć?", "O, weszło" i nie zorientowałabym się co jest grane, gdyby nie nagły wybuch pani przy kasie w Biedronce. Coś jeszcze? Ach, tak! Z serii: kiedyś zgubię mózg. Zostawiłam na poczcie książkę z biblioteki z całym plikiem papierów na stypendium. Ponoć pan z okienka kazał mnie pozdrowić. Nieogarem być.

1. "Friday I'm in love" - bluzka, która skojarzyła mi się z piątkowym spotkaniem z Królikiem <3 2. Fartuszek z ulubionego sklepu w galerii dominikańskiej, gdzie jest ogrom uroczych pierdółek. Ciastkowy fartuszek za 20 zł. 3. Kocia koszulka z napisem: "be different"
1. Pizza, którą biedny student postawił mamie i babci, oliwki jedzone greckim sposobem i lemoniada. Miły czas spędzony w restauracji Dominium. 2. Urocza kartka urodzinowa od Cleo! 3. Z serii: jak upiększyć swoje zeszyty na studia. Literatura powszechna i zakaz pojawiania się "złowrogiego Azjaty" w kryminałach. 4. Prezent po urodzinowy od Julki - urocze karteczki <3 5. Paczka od Cleo w raz z shotem o nazwie "Błękit sprawiedliwości" 6. Popołudniowe kakao w przerwie między zajęciami.

Mimo jesiennej chandry, dającej się we znaki jest dobrze. Mój poziom antyspołeczny odrobinę się zmniejszył, co mnie cieszy. Odniosłam dziwne wrażenie, że niektórzy po prostu się mnie bali.
Jedyne co mnie załamuje to to, że mimo wolnych czwartków i piątków tak naprawdę nie mam wolnego. Czwartek to dzień chodzenia po bibliotekach i zdobywania materiałów, robienie zakupów do domu, załatwianie spraw. Od piątku zaczyna się nauka. Na dzień dzisiejszy mam 10 książek do przeczytania na przyszły tydzień i aż mnie ciarki od tego przechodzą. Wiele osób zaczęło narzekać na nasz kierunek, ale wydaje mi się, że nie jest tak źle! Chcę tu zostać dłużej.
Jutro wyjeżdżam do Krakowa. Głównie na spotkanie z Królikiem na targach książek. Przy okazji zostajemy tam z Arusiem na weekendzie. Jego siostry mieszkają w Krakowie, tak więc zwalimy się jednej z nich na głowę.
Następny weekend pierwszy raz od dwóch lat spędzę u Arusia w domu. Za trzy tygodnie, nocujemy u mojej babci, za cztery tygodnie będę na urodzinach u Luśki. Cieszy mnie to, że coś się dzieje, aczkolwiek zaczynam mieć problem z czasem. Tak dawno nie zajmowałam się pisaniem opowiadań, że to aż boli. A jeszcze niedawno myślałam, że gdy rzucę pracę, nareszcie zajmę się sobą. Gdzie tam! 

środa, 14 października 2015

21 urodziny Naff

Minął pierwszy tydzień studiów. Co osobiście mogę powiedzieć? Na pewno tyle, że jest to bardziej trafiony kierunek niż bezpieczeństwo żywności na którym byłam rok temu. Do nauki siadam z uśmiechem, brak jakichkolwiek przedmiotów ścisłych niezmiernie mnie raduje. Wszystko co mam do zrobienia zapisuję zawsze na różowych karteczkach, które wieszam nad biurkiem, po materiały chodzę do biblioteki uniwersyteckiej, na zajęcia chodzę tylko 3 dni w tygodniu - resztę poświęcam na naukę i przyjemności. Informacja naukowa i bibliotekoznawstwo jak najbardziej na plus. Przy okazji doceniłam możliwość uczenia się. Mogę was obdarzyć małą przestrogą. Chciejcie się uczyć, gdy skończycie edukację w szkole średniej, bo uwierzcie, pracę ciężko jest znaleźć, a robienie w McDonaldzie tylko niszczy zdrowie i chęci. Teraz, gdy studiuję, doceniam wolny czas, który mam. Na dodatek starcza mi go i na naukę i na własne zachcianki. Jedyna wada to ta, że nie jestem już niezależna finansowo. 

1. Zaspany, poranny Naff przy herbatce w kuchni. 2. Pierwsze, wypożyczone książki z BU. I ta radość, mimo tego, że to tylko książki naukowe. Na dodatek BU wygląda jak Hogwart! Chętnie przejdę się do magicznej czytelni pełnej książek. 3. Trampki, z nudów. Tego dnia czekałam na Arusia aż skończy zajęcia. Wynudziłam się przez tą godzinę. 4. Opowiadanie/shot podarowany mi przez Królika na urodziny, który stał się moją bajką na dobranoc. 5. Śniadanie Naff, bo polubiła serek wiejski.

Obok Sky Tower mieszka mi się wspaniale. Zatłoczonym tramwajem wczesnym porankiem jeździ mi się wspaniale. Słucham każdego ranka śpiewanego "Arkady Capitol" i czuję się wspaniale. I mimo lekkiej, jesiennej chandry, która czasem się we mnie odzywa, naprawdę czuję się dobrze. Mam wrażenie, że dawny stres związany z pracą, pieniędzmi i innymi rzeczami minął. Niech nie wraca. Na razie jedyną rzeczą, która mnie martwi jest to, że pierwszy raz będę sama. W takim rodzinnym znaczeniu. Moi rodzice postanowili wylecieć na kilka miesięcy do Norwegii, a kto wie, czy już nie na stałe. Jutro wylatuje tata, za jakiś tydzień mama. Skończą się moje wypady do rodzinnego miasta. Będę tam jeździć tylko po to, aby doładować się słoikami, które mama zostawi mi w piwnicy. Ale jak wiadomo - nie będzie ich miliony (chociaż znając mamę, może mi wybudować fortecę z fasolki po bretońsku). 

Urodzinowe Naffy z misiem od Gosiaka, który przyszedł w paczce, prosto z Anglii <3

10 października pierwszy raz w swojej życiowej i świadomej karierze, postanowiłam spędzić w inny sposób niż zwykle - to znaczy nie urządzałam imprezy urodzinowej dla znajomych. Wydaje mi się, że z tego wyrosłam, a szkoda, bo w tym roku moje urodziny wypadały akurat w sobotę.
Zaczęły się w sumie fajnie. Pomijając zderzenie z futryną, zaraz po północy, otworzyłam paczkę od Królika. Prezenty bezcenne, ale najbardziej w świecie pokochałam to, co dla mnie napisała. "50 twarzy Astleya" (Astley = fikcyjny bohater z opowiadania w którym ewidentnie jestem zakochana). Nie, nie było to coś w stylu Greya. Same tytułowe twarze, zastępowały rozdziały. Jedna była zirytowana, inna euforyczna, jeszcze inna romantyczna. Ten prezent stał się nieodłączną częścią mojej "bajki" na sen i szczerze mogę przyznać, że to najlepszy podarunek moich urodzin. 
Oprócz tego dziwnym trafem w tym roku dostałam aż trzy butelki alkoholu. Była też książka kucharska od Luśki i jej gofr <3, słodka paczuszka od Gosi z Anglii, słodkie prezenty od Arusia, epicki pakunek ze ściereczką z Frozen od Niku, hajsy, upominki, tyle tego było! Wszystkim serdecznie dziękuję!

Dnia 10 października, postanowiłam wykorzystać swoją urodzinową koronę. Zostałam prawdziwą księżniczką - oczywiście nie znaczy, że na co dzień nią nie jestem. Często zachowuję się jak taka księżniczka, która płacze, gdy czegoś nie osiągnie.

Mimo, że nie urządzałam imprezy dla znajomych, imprezę miałam. Dzieliłam ją jednak z tatą, który ma urodziny pięć dni wcześniej niż ja. Przyjechali dobrzy znajomi rodziców, których ja też bardzo lubię, miałam przy sobie Arusia, tatę, mamę, wieczorem wpadła nawet Niku. Było dobre żarełko, w tym nowe wymysły mamy o treści: karkówka z porem i serem, mój wymarzony, pomidorowy tort, a nawet karaoke - bo z kim jak nie z rodziną, dobrze jest pośpiewać? Pierwszy raz usłyszałam na temat swojego głosu tak... dziwne opinie. Dziwnie fajne opinie, z którymi niestety nijak się zgadzałam. Rodzina stwierdziła, że jestem zdecydowanie za bardzo nieśmiała, a Dorota, że powinnam coś robić z głosem. Chciało mi się śmiać, a zamiast tego się rumieniłam. Publiczne śpiewanie nie jest dla mnie. Nie mniej jednak - kocham to robić od dziecka. To znaczy... śpiewać dla siebie, nie publicznie. Hity takie jak "bałkanica", hity Rubika (i to klaskanie gości), "ona tańczy dla mnie", "Hallelujah", nuty BEP, dzięki którym w raz z Niku poczułam się jak za czasów małego dzieciaka i wspomnienia, gdy kiedyś jako gimnazjalistka siadałam z mamą przy laptopie i śpiewałyśmy polskie piosenki. Bezcenne.

A to jeszcze dzień przed. Aruś w ramach urodzin, postanowił zabrać mnie do naszego ulubionego Michiko Sushi. Wybraliśmy się tam po skończeniu spraw z bibliotekami i zakupami na zajęcia. Przy okazji pozwiedzaliśmy stare zakątki z naszych pierwszych, wrocławskich spotkań. Na zdjęciu gratisowe przystawki.
Podkreślam, że trafiliśmy tam piekielnie głodni, a ja już po pierwszej zupie z tofu i sałatce miałam ochotę skończyć jedzenie. Niestety (a raczej na szczęście), czekał nas jeszcze Maki Set Combo, nasz ulubiony, stały zestaw. Zjedliśmy tylko te małe kawałki z ogórkiem i łososiem, resztę kazaliśmy spakować na wynos, gdyż... czekało nas coś jeszcze.
Udon, mający w sobie rzodkiew, łososia i ogromną krewetkę w tempurze, surimi, wodorosty, makaron udon i coś jeszcze, co miało naprawdę interesujący smak, a nie mogłam tego rozpoznać. Może i jedna zupka kosztowała 37 zł, za to micha była ogromna. Pani Michiko śmiała się z naszych trudów i prób zjedzenia wszystkiego, niestety, nie podołaliśmy!
To była jedna z lepszych wypraw do Michiko. Z tejże okazji, pozwoliłam sobie na oddanie moich ostatnich 10 zł na napiwek. *10 zł, 10 października, zgadza się*. Napisałam też małą karteczkę z podziękowaniami, szczególnie dla szefa kuchni i narysowałam małą, mangową buzię. Wyszłam stamtąd szczęśliwa.
A tu z innej beczki - prezent urodzinowy od Gosiaka. Wiedziała, co lubię! Nie dość, że masa słodyczy, to jeszcze ukochane michałki, miś, naklejki i cudna kartka od której łezka się w oku kręciła <3 Gosiek, Darson, dziękuję!
Cała paczuszka od Królika <3 a w niej skarpetki w sówki, herbatki, zeszyty, ramka z naszymi zdjęciami i inne, urocze rzeczy!
Wśród kuchennych prac, znalazłam godzinkę na spotkanie z Luśką. Zostałam zaproszona do nowej cukierni w naszym rodzinnym mieście (która swoją drogą - została moją ulubioną) na gofra. 
Oczywiście księżniczka Naff, widząc słodkie ciasteczka, nie powstrzymała się. 
Prezent od Luśki - Domowe smaki <3 ślicznie oprawiona książka kucharska.
A tu domowe smaki wersja prosto od mamy. Karkówka z pieca <3
I tort-pomidor, który sobie zażyczyłam. Dorota spytała mnie czy tak bardzo lubię pomidory, że mama musiała mi zrobić tort w jego kształcie. Moja odpowiedź była jasna: nienawidzę pomidorów, ale ich motyw jest słodki (pomijając to, że sama jestem takim POMIDORKIEM).
I stół pełen pyszności typu: gyros, karkówka, jajka z łososiem i majonezem, sałatka z kus-kusem <3, którą robiłam na spółkę z Arusiem.
W przerwie na jedzenie, Naffrusie.
<333

Urodziny mimo tego, że mroźne to jednak słoneczne. Zwyczajne, ale miłe. Najważniejsze, bo spędzone z najbliższymi. Jeżeli miałabym wybierać pomiędzy wszystkimi swoimi urodzinami, na pewno wybrałabym te 21. Bo mimo tego, że jestem przerażona tą liczbą, moje wejście w "oczka", nie było takie złe <3.

sobota, 10 października 2015

Święto księżniczki

10 października. Dzień w którym się urodziłam. Była to chyba okolica godziny 19. 
Mama z uśmiechem na twarzy często wspomina, że po urodzeniu byłam gwiazdą całego szpitala, a pielęgniarki, które nazywały mnie księżniczką, nie mogły się ode mnie oderwać i nawet kupiły dla mnie czapeczkę. Tak, tak, ten przyciągający błękit oczu i nieodparty wdzięk skrzywionego noworodka. Ponoć płakałam mało, byłam też do bólu grzeczna i nikogo nie męczyłam, żeby się ze mną bawił. Często siadałam sama z kartką i tworzyłam historię o spadających z nieba dzieciach (graficzną historię) - śmiejcie się, ale pamiętam to jak dziś, chodziłam wtedy do przedszkola. A potem im większa byłam, tym bardziej się zmieniałam. Muszę przyznać, że z aniołka wyrósł ze mnie niezły, buntowniczy diabełek. I ten diabełek kończy dziś 21 lat. Czuję się staro. Tak bardzo staro.
O ile rok temu moje urodziny były jednym z gorszych dni mojego życia, tak teraz (nie chcę zapeszyć), rozpoczęły się całkiem dobrze. I oby już tak było do końca dnia!

Krótka seria zdjęć z serii: "spacerujemy po Parku Południowym". Byliśmy tu już rok temu, późną jesienią, ale teraz dojazd mamy zdecydowanie lepszy, bo jest to kilka minut tramwajem, a nie godzina jak kiedyś. Do spaceru doszło może z tydzień temu.
Park Południowy to chyba jeden z największych parków we Wrocławiu. Jest piękny, nieważne czy jest zima, jesień czy lato.
Aruś tydzień temu stwierdził, że nie chce robić mi jednego prezentu na urodziny. Chce, żebym była szczęśliwa przez cały tydzień. Wata cukrowa dziecięcych lat, idealny pomysł.
Blada dupa albinosa. Przez miesiąc nie chodziłam w makijażu. Gdy zaczęły się studia, ograniczyłam się do jednej kreski na powiece, przez co Bogusia stwierdziła, że nie może się przyzwyczaić >D
Skaczemyyyy~! Juhuuu!
I Naffrusie <3

Studia jak studia. Na pewno kierunek zdecydowanie bardziej trafiony niż poprzedni. Co prawda można powiedzieć, że tu jestem takim outsiderem, kryjącym się w połowie ławek (w połowie, bo na końcu już nic bym nie widziała - czas chyba wybrać się do okulisty), ale w żaden sposób mi to nie przeszkadza.
Najbardziej w świecie nienawidziłam wygłaszania się na temat własnej osoby, które mieliśmy na zajęciach z trzy razy. Nienawidzę mówić o sobie i sprawiło mi to wielki problem. Mówiłam szybko, nieskładniowo i wyszło mi to najgorzej ze wszystkich. Dziewczyna, której wąż schował się do szuflady ze skarpetkami, rozwaliła system.
Na kierunku mamy ok. 6 mangowców, co jest powalającą liczbą. Na razie jednak z żadnym nie rozmawiałam. Moja pierwsza próba wyglądała tak. Zasiadłam na schodach, powiedziałam: "postalkuję was trochę", zostałam obdarzona spojrzeniem i milczeniem. Istnieje możliwość, że powiedziałam to za cicho. Często mówię za cicho (albo za głośno, bo wpadam w skrajności). Ostatecznie uznałam, że nie będę niczego próbować na siłę. Wyluzuję. Na razie tylko jedna osoba poryła mi banie. Był nią Maciek, który kazał mi sobie wyobrazić naszego wykładowcę jako pirata. Dzięki niemu przez cały wykład widziałam go z przepaską na oku. Nawet powstały rysunki pirackie z tyłu zeszytu! Nie jest więc źle. Co prawda dużo do czytania, ale jakoś sobie radzę. JAKOŚ.
Dochodzi 2 w nocy. Czeka mnie intensywny dzień. Na dobre zakończenie dnia odcinek anime, butelka sake i świeczki o zapachu owoców leśnych. Na razie znikam, ale odezwę się niedługo, bo mam o czym pisać <3.

niedziela, 4 października 2015

Wrocławska herbaciarnia i padbar

I zaczęło się. Znowu zostałam studentem (nie poprawiać mnie na studentkę, czuję się lepiej w męskiej wersji). Tym razem jednak pierwszego roku "informacji naukowej i bibliotekoznawstwa". Studenci z 3-go roku rzucili bardzo ambitnym stwierdzeniem, które brzmiało: "łatwiej jest wylecieć w kosmos niż z bibliotekoznawstwa". Nie wiem ile w tym prawdy, nie mniej jednak zamierzam poradzić sobie z przedmiotami, jakie mi narzucono. Plan podoba mi się bardzo, bo mam wolny czwartek i piątek (błagam, nie zmieniajcie tego). Bardzo intryguje mnie koncepcja "podstaw edytorstwa", "opracowania formalnego dokumentów" oraz "historii kultury książki" i to, że nie ma tu niczego ścisłego (Welcome to wydział filologiczny). Do swojego instytutu, gdzie mam zresztą wszystkie zajęcia i nie muszę spacerować, dojeżdżam w 12 minut. Mam go bezpośrednio na rynku. Blisko znajduje się "Bazylia", czyli genialny bar/jadłodajnia, trochę dalej "Miejsce", gdzie można się zrelaksować. Wszystko póki co na plus.
Sama immatrykulacja i szkolenia były bardzo dobrze zorganizowane, nie to co na moim poprzednim uniwerku, gdzie był chaos. Aula leopoldyńska, która wyglądała jak średniowieczny kościół, mimo wszystko wzbudziła mój podziw. Wykład na temat poetów-łabędzi, "dostał on tej dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii", ludzi, którzy zamieniali się w cykady, gdy słuchali pieśni muz, a jak im pękła struna to ją zastępowały (WTF?!), miód skaldów, składający się ze śliny Bogów i ogólne rycie bani przed wykładowcę. Cały czas uśmiechałam się jak psychopata i powtarzałam w głowie: "jestem na właściwym wydziale". 

W przerywniku: Symbol ostatniej manii na herbatę. Nie, żebym kiedyś jej nie lubiła. Herbata zawsze była w moim życiu i nie miałam tak naprawdę dnia bez niej. Za to ostatnio biję rekordy jej picia. A to wszystko za sprawą zaparzacza, który znaleźliśmy na mieszkaniu. Wszystkie moje sypane herbatki poszły w ruch <3

Nasz kierunek nie jest podzielony na grupy, gdyż z 80 możliwych miejsc, zajętych zostało tylko 32. Można rzecz, że grupa jest trochę podzielona. Raczej pragnę wliczyć się w kategorię szarych. A w sumie to nie wliczam się w żadną kategorię. O dziwo, wiekowe przesianie mamy tutaj spore, nie jestem więc najstarsza. Cieszy mnie to. 
Dzisiaj ostatni dzień sielanki. Jutro zaczynam zajęcia od 8. Jestem dosyć podekscytowana, choć boję się, że nie trafię na miejsce wykładu (z moją orientacją w terenie to możliwe).

 Aruś cały czas mi powtarza, że zachowuję się jak księżniczka, a księżniczki mają korony, więc ja też chciałam własną na urodziny. Doczekałam się <3

Do moich urodzin zostało 6 dni. Zbytnio mnie nie cieszą, bo po pierwsze mam niemiłe wspomnienia z tamtego roku, po drugie 21 to straszna liczba. Przyzwyczaiłam się już do 20-stki, nie jest taka straszna. Kochałam 18-nastkę. Kochałam 16-nastkę. Nie znoszę myśli, że się starzeję. że jestem coraz bardziej dorosła wiekowo. Umysł wciąż mam nastolatki. 
Po tych żalach mogę stwierdzić jedno. Jedynym co lubię w moich urodzinach jest fakt, że dostaję prezenty. Jestem taką małą materialistką, nie trudno mnie jednak zadowolić. Cieszę się wszystkim, co dostanę jak małe dziecko. Dlatego też uradowana byłam prezentami urodzinowymi od Arusia.

 To jest zdecydowanie mój najulubieńszy prezent. Miś-szczotka do włosów! Były jeszcze wzory pandy, ale ostatecznie zdecydowałam się na oczowalny róż <3
 No i opasko-wianek, wiązany z tyłu wstążką
 A tu cały, uroczy, prezentowy zestaw od Arusia. I ten moment, kiedy Aruś podchodzi do kasy, a sprzedawczyni pyta: "prezent dla jakiejś małej księżniczki?", na co Aruś spogląda na Naffa, który zresztą się rumieni, a pani sprzedawczyni dodaje: "Rozumiem, że dla trochę większej księżniczki".

Claire's to mój najulubieńszy sklep od czasów podróży do Krakowa z Królikiem. Chodzenie po nim często zajmuje mi godzinę, bo nie mogę nacieszyć oczu tymi słodkościami, które się tam znajdują. Na dodatek opcja "3 w cenie 2" jest kusząca. Z okazji zarobionych na sprzedaży win pieniędzy, ja także mogłam sobie pozwolić na drobne zakupy.

 Urocze, brokatowe breloczki z napisami "Best", "Friends" i "Forever". Pojadą w raz ze mną w podróż do Krakowa <3
 No i znowu szał na pomadki. Ciasteczkowa dla Króliczka, profitrolki (gdybym pewnego dnia nie usłyszała tej nazwy na praktykach w technikum, dziwiłabym się temu napisowi) dla mnie <3
Pocky i fasolki z HP prosto z Kuchni Świata jako zestaw na październikowe spotkanie <3

Początki mieszkań ze współlokatorami są w porządku. Dołączyła do nas piąta osoba - Olga. W raz z nią i z Arusiem zaczęliśmy urządzać sobie herbaciane podwieczorki. Robienie naleśników ze szpinakiem w trójkę zawsze spoko. Rozmowy na temat książek, gier i filmów też. Jako, że dogadywaliśmy się całkiem w porządku, uznaliśmy, że można gdzieś razem wyjść. Olga wzięła swojego chłopaka, ja oczywiście swojego i tak o to trafiliśmy do Czajowni - miejsca, o którym wcześniej nie miałam pojęcia. 

Migdałowa herbatka i kulki matcha, które składały się z wiórek, herbaty matcha, aromatu herbacianego (olejku?) oraz migdałów. Boskie.
 Nasz skromny, herbaciany stoliczek. Jeżeli chodzi o migdałową herbatę, to nie była jakoś szczególnie porywająca, ale dało się pić. Yerba mate Arusia za to mnie krzywiła.
I kawałek kącika znajdującego się na dworze. W kącie piecyk, gdzieś nieopodal strumyczek, świeczki, noc, poduchy, klimat.

Przeklinałam siebie za to, że nie wiedziałam o istnieniu tego miejsca. Jestem w końcu herbatomaniaczką. Wybór herbat ogromny, są też ciekawe desery (i nie, nie mówię tu o cieście "Marlence", choć osobiście mnie podjarało). Klimat w środku przypomina trochę tureckie knajpy (może to kwestia tego, że oprócz herbaty jest tu też shisha?), zaś to, co jest na zewnątrz, otoczone zewsząd ścianami - jak japoński kącik. Wybraliśmy to bardziej klimatyczne, japońskie miejsce. Jedyny mój problem to to, że jestem w ciemnościach ślepa jak kura, więc po pierwsze nie widziałam menu bez podświetlania go komórką, a po drugie miałam problem z wpatrywaniem się w twarze ludzi. Teraz wyobraźcie sobie, że pewnej nocy spotykacie na swojej drodze Naffa, mówicie jej "cześć, Naff!", ona wam odpowiada: "hej!" z uśmiechem na ustach, a i tak nie ma pojęcia kim jesteście. Widzisz Naffa w nocy? Nie ryzykuj!

No i zmaltretowany zestaw do gry w Taboo.

Następnym miejscem, które zwiedziliśmy był PadBar (pedobar!). Miejsce, gdzie można wypić piwo i oddać się we władanie grom. Są tam nie tylko planszówki, gry video też egzystują. Poczynając od Tekkenów, idąc przez wyścigi i wcale nie kończąc na grze tanecznej z kinectem. My zajęliśmy się sławnym Taboo, w które można grać w nieskończoność. Śmiechu przy zgadywaniu słów było wiele, przelecieliśmy ponad połowę kart, a do domu musieliśmy już wracać nocnym autobusem, było jednak miło. I wcale nie potrzebowaliśmy pić alkoholu, żeby dobrze się bawić!
Trzymajcie za mnie kciuki, jutro pierwszy dzień zajęć c: zapewne odezwę się 10 października!