wtorek, 21 lipca 2015

Krótki weekend, a cieszy

Oczywiście jak zawsze, Naff musi trochę pogadać o pracy. Ostatnio, gdy zaczęłam myśleć, czy nie złożyć wcześniej wypowiedzenia, nagle jednego dnia podpisałam aneks do umowy o podwyżkę (60 gr. piechotą nie chodzi) i usłyszałam propozycje "zostania instruktorem". Awans, wyższe hajsy, brązowa koszulka, uczenie nowych. Byłam trochę zaskoczona, bo pracuję dopiero 4 miesiące. Poza tym mam swoje dni totalnego nieogara, czasem panikuję i wydaje mi się, że do pięt nie dorastam obecnym instruktorom. Nie wiem, może to ja patrzę na siebie zbyt krytycznie? Bynajmniej ta decyzja sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać nad nierezygnowaniem. Może zmienię etat na 1/4, gdy będę studiować? To by nie była zła opcja. Muszę to przemyśleć. Poza tym szkoda mi tych wszystkich ludzi. To tak naprawdę pierwsza moja większa grupa w życiu z którą się dogaduję. Nigdy nie miałam szczęścia do klas, grup, ludzi. Raczej byłam uznawana za dziwaka, antyspołeczniaka, świra. Nie potrafiłam odnaleźć się w prawie żadnym zgromadzeniu ludzi. W Macu nie dość, że są tacy sami wariaci jak ja, to jeszcze niektórzy mają podobne zainteresowania. Bezcenne jest stać na kuchni i śpiewać nagle z Przemem "coconut song", wymyślać hity w stylu: "jesteś moją lecytyną", mówić z Kajetanem fragmenty kabaretów, śpiewać piosenki z Disneya z Monią, usłyszeć od ludzi "o! jak dawno cię nie widziałem/am! Fajnie, że jesteś!". To takie krzepiące, takie kochane. Aż kręci się w oku łezka.

Ostatnio o 3 w nocy wymyśliłam sobie "bzdurnik". Wypisałam na pierwszej stronie wszystkie teksty piosenek, które lubię, a po lewej stronie kim jestem. Widok tego zeszytu wywołuje u mnie uśmiech na twarzy! Jest taki... mój. 

Studia prezentują się następująco: druga rekrutacja, dalej 178 na liście, co oznacza, że NIKT nie zrezygnował z kierunku. Wow. Jestem pod wrażeniem. Trudno się mówi. Może uda się przenieść w trakcie albo w drugiej klasie? Nie tracę nigdy nadziei. Bibliotekoznawstwo - nadchodzę.
Co o moich dniach. Mogę wyróżnić szczególnie piątek. Pominę to, że do pracy wyjechałam z wielkimi siatami, bo zepsuła mi się walizka. Przez to zgubiłam buta w autobusie. Ludzie dziwnie się na mnie patrzyli, jak próbowałam go ratować na boso z autobusu. W pracy cisza, spokój, masa pracowników. Bogdan puścił mnie wcześniej, a więc pojechałam na PKP z zamiarem zjedzenia czegoś, podłączenia laptopa do gniazdka i pisania opowiadań - bo tak dawno nie miałam okazji spokojnie coś stworzyć. Nie ma to jak złapać zwiechę będąc na właściwym przystanku, gapić się tępo w tabliczkę z napisem "Dworzec główny PKP" i pojechać dalej, po czym skapnąć się dwa przystanki dalej, że właśnie miałam wysiąść. Powróciłam z jakiegoś zadupia, dałam radę, wow. Oczywiście to nie koniec przygód. Laptop podwinął mi całą sukienkę do góry. Dziwiłam się dlaczego ludzie tak na mnie patrzą. No, tak. Skoro widać mi było cały tyłek i moje cudowne, różowe majty to nie dziwota. Gniazdka tylko w Sturbacksie, a więc berry hibiscus od Cleo poszedł w ruch. I tak siedziałam 3 godziny ze swoją fortecą zła, a ludzie śmiali się z arsenału, jaki przy sobie miałam.
Powrót do domu minął spokojnie. Słuchanie mądrości kolegi brata o treści: "ja nie chodzę tam, gdzie jest ciemno" albo "gdy jadę audicą, mam serce na dłoni" - bezcenne. Niespanie do 3 - bezcenne. Wstanie o 7 - załamujące.

A tu już na wsi u babci :3. Babcia mieszka za Krakowem.
Lilie w ogrodzie <3. Naff podlewała na boso cały ogródek.
Misiek, który jest kochanym psem!
Naff i ta mina w stylu: he?

Na weekendzie nie dość, że pojechałam do domu, wybrałam się z rodzicami i bratem do babci, 500 km od nas. Podróż była dla mnie mega ciężka. Spałam 4 godziny, wciąż przysypiałam w aucie, ale na miejscu było świetnie. Rodzinne rozmowy przy alkoholu, drożdżówki z jagodami babci, siedzenie na podwórku, wdychanie świeżego powietrza i wcinanie wiejskich kanapek z kiełbasą i ogórkiem kiszonym. A wieczorem gra w kosza z całą rodziną. Po prostu tarzałam się ze śmiechu po betonie. Moja mama jest cudowna. Latając za piłką wyglądała jak nastolatka. Problem tkwi w tym, że nie odbierała piłki, tylko rzucała się na innych. Mam po niej dużo siniaków (zawsze jakaś pamiątka). Tata, mój nauczyciel i przewodnik w sporcie od dziecka, przeklinał, że nie gram w żadnego kosza ani w siatkę, bo dobrze mi to idzie. Ale bardziej od sportu lubię twórczość artystyczną, chociaż... siatką nie pogardzę.

1. Naff w pociągu z Iced Frappe. 2. Forteca zła w Starbucksie: laptop, doczepiana klawiatura, berry hibicscus i dysk przenośny 3. Naff, perfekcyjna pani domu. Misja: gruntowne sprzątnięcie łazienki babci. 4. Macowe żarcie na podróż pociągiem, bo czemu nie skorzystać z bonifi karty? 5. Bzdurnik. 6. Redd's gruszka chilli w podróży do babci 7. Writer forever, weird forever, dreamer forever itd. z serii: okładka numer 2 bzdurnika.

To były zaledwie dwa dni, ale wystarczyły, abym się odprężyła, nareszcie uśmiechnęła. Pogrążona we wrocławskiej rutynie, na co dzień nie spożywając praktycznie nic (bułka, banan, coś na noc, szklanka wody), tam nareszcie byłam szczęśliwa i głodna. GŁODNA. Tak dawno nie byłam głodna. To aż chore. Praca trochę mnie wykańcza. Nie pamiętam kiedy ostatnim razem czułam się dobrze. Codziennie boli mnie głowa, brzuch, mam przyćpane oczy, jestem blada i zdarzyło mi się nawet zasłabnąć, na szczęście obok zawsze jest Aruś. Nigdy się nie wysypiam, obojętnie ile bym spała. Źle się dzieje. Z ironicznym uśmiechem na ustach, czekam, aż nadejdzie mój limit. Jestem silna, ale do złamania, jak każdy człowiek.
A już dziś zaczynam serię pt: nocki. Piąteczka z Kajetanem przybita, będziemy podjadać fryty. Nocki z Julką? Zawsze spoko! Pocieszam się tym, że to tylko trzy dni i... Wolne! Urlop! Morze! Gdańsk! Odpoczynek! Aruś! <3 Warto czekać. A jak wam płyną wakacje?

środa, 15 lipca 2015

Nocki, luzy, spokój

Ostatni tydzień z serii: przeżyłaś nocki? przeżyłaś wszystko!
Pomimo narzekania i drobnej deprechy z powodu innego trybu życia, nocki bardzo mi się podobały. Nie musiałam się z niczym spieszyć, a moim głównym zadaniem było sprzątanie kuchni i donoszenie rzeczy na następny dzień. Nikt cię nie pilnował, nikt nie miał pretensji, spokój i cisza. Od Artura dostałam misia-potwora, który siedział ze mną na kuchni, Artur też porył mi czachę swoim: "Patrz na wagę", a tam liczba 69 (coooo). Daniel rył mi banię swoimi "10 października o 10:10 pójdziemy latać nago pod mostem" (moje urodziny) albo "pójdziesz ze mną nakarmić kaczki?", "zostańmy szamanami!" i straszeniem, że ze mną zamieszka i będzie się czaił o 3 w nocy w kącie, żeby spojrzeć na mnie swoim psychicznym wzrokiem. Z Kajtetanem podjadaliśmy konspiracyjnie frytki na zmywaku, upychając je razem z chipsami ziemniaczanymi w koszu na bułki (Kocur uznał, że jesteśmy niedożywionymi dziećmi Afryki), Kot puszczał grube rapsy na cały McDonald - jaki pech, dowiedzieć się nagle, że te grube rapsy włączyły się przed McDonaldem w środku nocy. No i to moje oparzenie - bo nie ma to jak przyłożyć rękę do brudnego grilla. Oczywiście jak już się zrobił pęcherz, musiałam przypadkowo walnąć ręką w ścianę i go rozbić. Brawa dla Naff.

1. Naff. Tak po prostu. 2. Przysmak Grycana. Lody o smaku białej czekolady rządzą <3. 3. Siedzenie w kuchni do 2 w nocy z bratem i Arusiem. Piwo, babka z Biedronki i chipsy. 4. Przerwa o 3 w nocy w Macu. Frytki za 2 zł (nie, wcale nie nasypałam sobie dużych, zamiast średnich!) i domowa pizza w pudełku od sałatki. 5. Misiek od Artura, którego najwyraźniej zgubiło kiedyś jakieś dziecko.

Ostatnio zabrakło nam słoików z jedzeniem (życie po studencku). Dawno nie byłam w domu, żeby je zgarnąć. Trochę pogotowałam, co zajęło mi strasznie dużo wolnego czasu. Zapach wielkiego gara gulaszu niósł się po domu, dziwnie przypominając mi o obiadach, które przygotowywała kiedyś babcia. Bardzo lubię zapachowe wspomnienia. Gdy zamknę oczy, czuję się, jakbym na nowo była w danym miejscu. Oczywiście gulasz po dwóch dniach się zepsuł. Gdy go chciałam zjeść i zamieszałam łyżką, zaczął wydawać dziwne oddźwięki, jakby coś tam bulgotało. Matko, co ja ugotowałam za potwora D:? Wpuścić Naff do kuchni to ugotuje wiedźmińską miksturę.
Przyleciał brat z Norwegii! Czekanie w nocy na lotnisku, leżenie na tarasie widokowym, wśród zimnych kafelków na kolanach Arusia i te spojrzenia ludzi a'la: wyglądają, jakby robili coś nieprzyzwoitego. Przecież tylko korzystałam z twardych kolan do spania!
A potem długa, nocna podróż na Psie Pole z czteropakiem i chipsami.

1. Ostatnio jeden z najlepszych naffrusiowych deserów. Galaretka z owocami. 2. Moja najdroższa czekolada życia na lotnisku, w oczekiwaniu na brata. 3. Zeszyt znaleziony w drukarni! 4. Malinki <3

Dostałam się na studia. Bez wykrzyknika, bez entuzjazmu. Kierunek: informacja naukowa i bibliotekoznawstwo. Mogę pomarzyć o dostaniu się na wymarzone twórcze pisanie i edytorstwo, jestem 178 na liście rezerwowej. To jeden z bardziej obleganych kierunków mojego uniwerku, niestety. Ale zawsze istnieje szansa na przeniesienie w trakcie trwania roku lub w drugim roku. Bynajmniej bibliotekoznawstwo pozwala mi także na pracę przy edytowaniu. Ale... te warsztaty pisarskie, chcę je, błagam. Nie rozumiem własnej osoby. Nawet jak coś mi nie wyjdzie, zawsze mam głupią nadzieję na cud. Dlatego nie chcę się jeszcze poddawać. Nie przy pierwszej rekrutacji.
Wakacje zapowiadają się na razie dobrze. Pomimo pracy, na weekend jadę do babci na wieś, a za dwa tygodnie - upragniony urlop z Arusiem w Gdańsku. Jest po co żyć. Byle do września. Czekam na mieszkanie z Julką i Krawcem. Będzie zabawa! Będzie śpiewanie!

poniedziałek, 6 lipca 2015

Internetowe przyjaźnie

Cleo to osóbka, na której bloga z opowiadaniem wpadłam w lutym 2014 roku. Z zamiłowaniem czytałyśmy własne opowieści blogowe i komentowałyśmy rozdziały. Z czasem zaczęłyśmy się w tych komentarzach także poznawać. A potem szło już z górki! Fejs, wiadmości SMS i ostatecznie: nasze pierwsze, listopadowe spotkanie w Katowicach, gdzie u niej nocowałam. 
W życiu codziennym mamy wielu przyjaciół, wiele znajomości. Nie sądzę, że są złe, ale często rutynowe. Internet daje nam możliwość poznania osób, które mają podobne zainteresowania, mają podobny widok na świat. Z moimi hobby często bywało tak, że zamykałam się w domu i siedziałam nad nimi, nie mając z kim się tym podzielić. To cudowne znaleźć takie osoby z którymi rozmowa klei ci się od samego początku i czujesz się, jakbyś znała tą osobistość całe życie. Cleo do jednych z takich osób należy <3. Nasze spotkania, choć rzadkie, są po prostu magiczne. I pomyśleć, że połączyło nas zamiłowanie do tworzenia własnych historii. 
Dziękuję za cudowny weekend! Pozwolił zapomnieć mi o pracy i sprawił, że przypomniałam sobie, iż Wrocław kryje w sobie jeszcze wiele, wspaniałych miejsc, których nie zwiedziłam. Można powiedzieć, że na nowo pokochałam to miasto! Przypomniałam też sobie, jak to jest nie spać do 6 nad ranem i oglądać z okna wschód słońca! <3

Wycinek z filmiku, gdzie razem próbowałyśmy zaśpiewać "When I'm gone", wersję kubkową!

Piątek, godzina 21. Po trzeciej 12-nastce w pracy, zmęczona i równocześnie zadowolona, wyruszam na dworzec PKP. Z Cleo witam się na dworcu uściskiem. Jedziemy do mojego Maca. Robert przeżywa przed kasą, że go ugryzłam, Kajetan udaje, że Robert go kręci, Przemo narzeka, że znowu tu przyjechałam, a Bogdan robi smutną minę i ucieka. Cleo miała okazję poznać moją pracowniczą ekipę. Jemy (Cleo próbuje wrapa, Naff wcina kilogram frytek i BicMaca, popijając Iced Frappe) wracamy do domu. Przy herbatce i ciasteczkach owsianych upieczonych przez Cleo, siedzimy w kuchni do 3 w nocy. Niekończące się tematy tak bardzo.
Następny dzień zaplanowany na szybkiego. Jedziemy na rynek, wpierw do taniej księgarni. Przechodzimy obok sławnej, wrocławskiej Małpki, która otwarta jest do godziny 26 (dosłownie). Później Kopalnia Słodyczy, latanie obok kurtyny wodnej i... ostatecznie galeria o poczciwej nazwie: "Miejsce". Zawsze chciałam tam pójść, ale czas mi na to zbytnio nie pozwalał. 
W środku przywitały nas miliony pocztówek, kartek i to nie takich znowu drogich, bo od 1 zł do 3 zł. Wszelakie obrazy, poduszki, torby, zeszyty, notesy, kubki, poduszki, książki i przypinki z ilustracjami od Ilustris, które mają swój nieziemski urok. Po pocztówkowych zakupach, kupiłyśmy sobie na miejscu białą i zieloną herbatę, ściągnęłyśmy buty i... trafiłyśmy na górę do krainy spokoju.

Te lampy są nieziemskie <3
Trochę uroczych kartek
Kartek ciąg dalszy! I to na różne okazje!
Moja najulubieńsza <3 i to nie dlatego, że postacie na niej przypominają mi postacie z opowiadania! Nieeeee! Ma swój urok <3
Przed wejściem na antresolę :3
Kartka z dziewczynką i kartami leci do Królika, bo... karty! Dziewczynka z koroną (księżniczka Naff tak bardzo) zostaje u mnie. 
Ostatnio degustowałam z Gosią fasolki z HP, teraz kupiłam z Cleo Bean Boozled. Sto razy ohydniejsze niż ich poprzednik.
Tak właśnie wygląda antresola. Spokój, cisza i... erotyczne obrazy?
Cleo, Naff i nogi, które zajęły połowę pierwszego planu!
Jedna z autorskich poduszek, która strasznie nam się spodobała <3
Jak to nazwałyśmy z Cleo: kubek w kobiety c:
I nasz epicki stoliczek. 
Pan krokodyl z "Kopalni Słodyczy". Jak go zobaczyłam - nie mogłam się oprzeć!
Siostry różanych plecaków!
Naff z kotałkową poduchą <3

Przesiedziałyśmy tam ponad godzinę. Cleo zajadała się kostkami cukru trzcinowego, a Naff wcinała miód z pudełeczka, tarzając się po dywanach i poduchach. Siedząc tutaj uznałam, że jeżeli kiedykolwiek zabraknie mi weny na pisanie, przybędę tutaj. To też świetne miejsce na zimowe ogrzanie się przy kocu, który leży w rogu. "Miejsce" staje się dla mnie numer 1 w odwiedzanych przestrzeniach budynkowych (i ten moment, kiedy brakuje ci synonimów na słowo "miejsce).
Tego dnia zwiedziłyśmy jeszcze ogród japoński, którego latem nie polecam. Najpiękniejszy zdecydowanie jest na wiosnę, gdy wszystko kwitnie. Teraz to tylko dobre miejsce na wypoczynek.
Wróciłyśmy do domu z toną żarcia (która do tej pory zalega u mnie w lodówce). Zrobiłyśmy pizzę, dwukolorowe galaretki z truskawkami i mus czekoladowy, a o 22 znalazłyśmy się na pergoli. Obok Hali Stulecia, dokładnie o 22 odbywa się pokaz multimedialny na fontannach. Świecą, latają w rytm muzyki, wyświetlają obrazy, a także puszczają... ogień. Przyznam szczerze, na pergoli bywałam nie raz i takich pokazów muzycznych w południe oglądałam wiele, ale nic nie pobije pokazu wieczornego. Masa ludzi, flesze aparatów, ciarki. I ten moment, kiedy po pokazie na środek fontanny wbiega jakaś para, która zaczyna tańczyć. Na moje nieszczęście, coś się stało z moim aparatem i nie zapisało tych zdjęć :c. Bynajmniej sam motyw tańca na fontannie podrzucił mi pomysł do opowiadania!

Jeszcze przed pokazem. Zielono mi <3
A tu już w trakcie. Co prawda mój aparat trochę się buntował, ale mu się nie dziwię. Ciemność i ruch nie sprzyjają Nikonowi D3100.

Oczywiście powrót w zatłoczonym tramwaju. Mieliśmy takie małe party hard. Motorniczy zapuścił głośne bity, a my cisnęliśmy się jak te sardynki w puszce. Poczułam się jak w komunikacji miejskiej podczas Sylwestra.
Dom. Zbliżała się północ, a więc robiąc za lektora, zaczęłam czytać ostatni rozdział swojego opowiadania na głos (to jedno z dwóch opowiadań, które skończyłam, więc duma!). Słyszeć śmiech Cleo na żywo i widzieć jej zaciesz - bezcenne. A potem nocny seans. Pitch Perfect, Król Lew przy którym mówiliśmy wszystkie kwestie i śpiewy. Całość trwała do 6 nad ranem. Przeżyłyśmy nawet wspólnie piękny wschód słońca! Ale i tu mój aparat się zbuntował.
Kilka godzin snu i... jazda! Śpiewy i wariactwa z kubkiem, a potem podróż na Sky Tower na którym niestety wszystkie miejsca były już zajęte. Nic straconego! Wybrałyśmy się po hibiskusowy napój do Sturbacksa, a potem na piętro ruchowych gier i wydałyśmy 10 zł na głupią maszynę do robienia zdjęć, gdzie można je przerabiać. Automat nas oszukał dwa razy. Raz zakończył swoje działanie przed upływem czasu, drugi raz jak nacisnęłam "drukuj", sam się wyłączył. No, nic! Największe jaja mimo wszystko działy się w tramwaju. Wsiadamy, próbuję kupić Cleo bilet. Transakcja odrzucona. No, to siadam obojętnie, bo to nie moja wina. Na nasze nieszczęście na następnym przystanku wsiada kanar. Zrywam się z siedzenia i próbuję kupić bilet. Zauważył to i przy nas stał. Prób kupienia biletu? 5. Zaczęłam się bać, że nie mam już środków na koncie, w końcu jestem przed wypłatą (bieda tak bardzo). Serce bije, robi się gorąco. Pan kanar bardzo niemiły typ. Pani siedząca obok potwierdza, że przystanek wcześniej próbowałam kupić bilet i nic. Naff prawie płacze z myślą: świetnie, będzie trzeba płacić mandat. I nagle... automat zaskoczył. Zupełnie, jakby jakaś magiczna siła przelała mi na konto 3 zł. Kamień spada z serca. Oczywiście Naff musiała wyrazić swoje oburzenie do niemiłego pana kanara, bo niby dlaczego tak się burzył? Co się potem okazało? Pojechałyśmy tramwajem nie w tą stronę co trzeba. A więc powrót. Na koncie bankowym 58 groszy. Na szczęście mózg działa. Spytałam czy ktoś w tramwaju ma pożyczyć kartę do zapłaty, a ja oddam pieniężnie. W takich momentach odzyskuję wiarę w ludzkość. Dziękuję za równo pani, która się za nami wstawiła i nawet chciała nam kupić bilet przy kanarze, a także chłopakowi, który bez chwili zastanowienia przyłożył kartę do automatu. Bo czynione dobro zawsze do ciebie wraca!
Dotarłyśmy na PKP. Pociąg Cleo opóźniony. Żegnam się z nią i... chce mi się płakać! Obiecujemy sobie, że spotkamy się na jesień.
Moje wakacje to jakiś szczególny miesiąc na spotkania z internetowymi znajomymi. Najpierw Cleo, w lipcu szykuje się Slaczu w Gdańsku, którą znam w internecie od podstawówki, a w sierpniu istnieje możliwość, że wybiorę się do Królika. Uwielbiam takie podróże <3. 
A teraz powoli się ogarniam i wracam do rzeczywistości. Od 22 zaczynam nockę. Mam nadzieję, że nie usnę!

niedziela, 5 lipca 2015

Praca dająca w kość

Mogę dziś pisać trochę nieskładniowo, chaotycznie. Praca znowu daje mi w kość i z trudem powstrzymuję się, żeby nie usnąć na siedząco. Coraz bardziej chce mi się śmiać z wyzysku, jaki nas dotyka. Coraz bardziej chcę październik i powrót na studia.
Poprzedni tydzień spędziłam... nie u siebie w pracy, bo jakże by inaczej, nie ma kto zasuwać, niech zasuwa Naff. Jedno z ciekawych doświadczeń w Macu na Psim Polu to takie, że nauczyłam się czegoś nowego i PIERWSZY raz pracowałam cały tydzień po 7, 8 godzin (a nie 12-naście). To było piękne, wstawać rano, wracać po południu i mieć resztę dnia dla siebie. Ludzie? Mimo wszystko tęskniłam za moimi świrami z pracy, tu było aż za spokojnie. Po 4 miesiącach dostałam też w końcu kartę pracowniczą ze zniżkami. Nie u siebie, tylko w obcym Macu, wow, co za przypadek. Zgubiłam też buty BHP i kupiłam sobie oszukane za 30 zł, które sprawiają wrażenie butów BHP, bo... po co przepłacać? I ostatnie: zaliczyłam na kuchni w obcym Macu tajemniczego gościa. Nie, zaraz, to dziwnie brzmi. Zrobiłam mu kanapkę, a on ją przetestował, była dobra, a więc Mac ma propsy, a ja premię do wypłaty.
No i weszła nowa promocja. Zakochałam się w McFlurry Twixxie <3.

Galaretka dwukolorowa, która się rozjeżdża <3.

24 czerwca Aruś obchodził urodziny. Zrobiliśmy sobie dużo smakołyków! Galaretkę poniekąd można uznać za tort. A na weekendzie z tej okazji poszliśmy do kina na "Krainę Jutra" - początek i potencjał filmu fajny, ale końcówka i główna bohaterka, która praktycznie nie miała wpływu na główną fabułę - beznadziejne.
Dzień później, po urodzinach Arusia, przyjechała Gosia z Darkiem. Nocowali u nas, bo rano wracali do Anglii. Spędziliśmy ze sobą miły czas. Z Gosią w końcu zdegustowałyśmy fasolki wszystkich smaków. Myślałam, że będą gorsze. I ten moment, kiedy Gosia ma milion wyplutych fasolek, a Naff je wszystkie po kolei i na dodatek myli smaki. "O, to na pewno popcorn maślany!" - po czym okazuje się, że zgniłe jajo. "A to pasta do zębów!" - nie, jednak rzygi. Nie wiem co jest z moim zmysłem smaku.
Tego dnia dostałam też od Arusia śliczny bukiecik. No i spotkaliśmy pana żula, który rozwalił mnie na środku chodnika wybuchem śmiechu, gadką o jakimś meczu i radlerem trzymanym w ręku. A w domku oczywiście pyszności w postaci truskawek, malinek i szpinakowego żarełka <3. Mówcie co chcecie, wielbię szpinak. Szczególnie z serem i czosnkiem!

Śliczny, polny bukiecik <3
Zdjęcie z przystanku z Gosią!
Malinki, truskawki <3
Fasolki nie takie groźne!

Remont w naszym Macu został zakończony. System WSZYSTKIEGO totalnie zmieniony. Teraz na zamówienie czeka się z numerkiem, a dwie kuchnie są scalone w jedną. Prawie nikt nie jest zadowolony z nowej platformy. Zwolniła się nam czwórka osób, przez co od razu zaczynam mieć milion 12-nastek i zero spokoju. Zapierdziel większy niż kiedykolwiek. Pierwszy raz pracując pomyślałam ostatnio: nie przeżyję 3 miesięcy, chcę wrócić do domu. Do tej pory nie mam pojęcia czy chcę się dalej męczyć. Uznałam, ze jeżeli nie dostanę 5-dniowego wolnego, które będzie dowodem na zero poszanowania zapieprzających w pocie czoła osób, składam wypowiedzenie. Przyszły tydzień wcale nie rysuje mi się kolorowo. Nagle od poniedziałku do piątku mam same nocki od 22 do 7 rano. Na szczęście podczas 4 dni wolnego mogłam odpocząć. Dlaczego 4? Weekendy mam wolne w umowie, a w poniedziałek i wtorek zamówiłam sobie wolne z powodu... odbierania wyników rozszerzonych matur. Powiem szczerze, że jestem z siebie dumna. Rekrutacja na studia opłacona i jestem dobrej nadziei odnośnie "twórczego pisania i edytorstwa". Trzymajcie kciuki!