Święta za nami. Oczywiście jak co roku najadłam się przed kolacją wigilijną. No, bo jak to tak? Wchodzisz do kuchni, milion zapachów i smaków, uszka i pierogi krzyczą do ciebie z miski: "spróbuj mnie, spróbuj mnie!", rybka uśmiecha się szarmancko i puszcza ci oczko, a ty masz nie spróbować? No, gdzie! Oczywiście jak co roku zbiorą się w kuchni takie trzy chochliki łapiące jedzenie (w postaci mnie i mojego rodzeństwa) i wszyscy dostają po łapach od mamy. Nie raz próbowałam zastosować jakiś podstępny chwyt, typu: biorę pieroga, chowam go za nogę i udaję, że mnie coś swędzi, ale przed mamą nic nie umknie. Miotła szła w ruch. Myślę jednak, że to są najzabawniejsze chwile świąteczne! <3
Mimo tego, że to święta, których w ogóle nie poczułam, cieszę się tą krótką chwilą wolnego, którą mogłam spędzić w domu. We Wrocławiu jest mi bowiem strasznie ciężko. Tu odsapnę, a tam walczę i nic z tym nie poradzę. Czasami mam ochotę wrócić do rodzinnego domu na stałe.
Najlepsze uszka na świecie *bo robione przeze nie* (DEAL WITH IT)
Prezent od rodziców <3 (Syndrom rodzinnej Marlenki)
Zapakowane przeze mnie prezenty.
Sama Wigilia minęła w bardzo miłej atmosferze. Próbowanie 12 potraw (plus kompot ze spalonych żarówek), dzielenie się opłatkiem (nie lubię tego, gdyż czuję się onieśmielona, stojąc z kimś twarzą w twarz i tworząc życzenia nie z tej ziemi :o) i dzielenie się prezentami. Oczywiście to ostatnie jest dla mnie najlepszym momentem. Nie, nie ze względu na to, że ja coś dostaję. Zawsze jestem ciekawa co powie moja rodzina odnośnie tego, co wymyśliłam! W tym roku były to śmieszne koszulki z nadrukami dla braci, herbatki dla rodziców i wielka ramka z 6 rodzinnymi zdjęciami, która zawiśnie na ścianie. Moja osoba dostała bardzo skromne prezenty, ale za to jakie! Kubek ze zdjęciami i podpisem: "Marlu", gdzie najbardziej rozbawiło mnie zdjęcie zapłakanej dwu-latki. Patrząc na obiektyw musiała myśleć wtedy: "Co wy mi robicie? Dlaczego ja tu siedzę? Co to robi?".
No i cudowna walizka o którą błagałam od początku studiów. Niefajnie jest łazić po pociągu z różową, podręczną torbą. Lepiej mieć czerwoną, oczowalną walichę, której z żadną nie pomylę! Historia z nią była taka: dostałam zapakowane pudełko. W środku był kartonik od kremu, więc się zdziwiłam, bo... ej? Dostałam krem na noc? Co? To już jestem taka stara? D: Ale otworzyłam i ujrzałam w środku karteczkę od brata: "Prezent w garderobie". Przeraziłam się, no, bo jak wejdę do szafy, a tam np. Aruś wyskoczy to zawału dostanę, nie? No, więc powolnym ruchem w pozie bojowej otworzyłam garderobę i... się zdziwiłam, bo nic nie dostrzegłam. Gapiłam się następne 5 minut, aż w końcu się skapłam, że w głębi leży coś czerwonego i to walizka dla mnie. Brawa dla Naffa.
Cieszę się, że święta już minęły. Lubię je ze względu na rodzinę, ale nie umiem siedzieć 3 dni w domu, oglądać te same filmy i gwałcić internety (które wyjątkowo na czas świąt nie śmigały). Dobrze, że uratowało nas rodzinne karaoke, ale... nigdy więcej nie piję z rodziną. Potem śnią mi się jakieś fajerwerki i smsy od kolegów o treści: "Przejdź na ciemną stronę mocy, ahaahah!". NIE.
A teraz czas powrócić do życia. Codziennie przynajmniej po małym spacerku, póki jestem w mieście rodzinnym.