Fazowe fotki razem z Krawcem. Gdy spotkają się bracia złego porodu, świat staje się dziwny. Bo nie ma to jak pójść do marketu i ni z tego ni z owego zacząć robić sobie zdjęcia z mlekiem, domestosem, arbuzami i karmą dla psów!
Cały tydzień był ciężki. Niby w pracy nic się nie działo (o dziwo naprawdę mało ludzi przychodziło), ale wystarczyło, że na szkolenie wpadał Ukrainiec i wszystko nagle robiło: JEBUT! Jak to się dzieje, że pracując sama, napracowałam się mniej niż z jakimś gościem? A ile nerwów natraciłam! Nigdy tak bardzo nie chciałam rzucić kogoś koszem na frytki. Rzadko bywa, że na kogoś obcego się drę, ale tu się nie dało, naprawdę się nie dało. Moja cierpliwość była wystawiona na cholernie ciężką próbę i jej nie przeszła. Mission failed. Były też jednak wesołe momenty (mało, bo mało, ale były). Nie wiem czy mieszkańcy Ukrainy nienawidzą marnować jedzenia, ale sądząc po zachowaniu owego gościa, myślę, że tak jest. Wingsy leżały w podgrzewaczu od rana do wieczora. No, hej, czas je wyrzucić bo nie będziemy truć ludzi, tak? "Nie! Naprawdę chcesz to wyrzucić?", "Nooo, tak, takie są zasady". Co zrobił nasz złoty Ukrainiec na haju? Chwycił za wingsa, wepchał go sobie do buzi, jakby ktoś go głodził i go zjadł, wypluwając kość. COOOOOO. Byłam w szoku. Menadżer stojący na przeciwnej kuchni najwyraźniej też. Najlepsze jest to, że to nie jedyna taka akcja. Z bułkami i resztkami bekonu robił to samo, twierdząc, że nie można tak marnować jedzenia. Praca więc była... średnio wesoła. To był jeden z bardziej nerwowych tygodni. Na szczęście środa była wolna. Zamiast ją jednak przesiedzieć na tyłku przed laptopem, przywitałam w progach Psiego Pola Krawca. Efekty naszych faz powyżej. Niby nie mieszka już z nami od dwóch tygodni, ale... straszliwie za nim tęsknię! Bo z kim jak nie z nim świrowaliśmy?!
Po całodziennym lataniu w tą i z powrotem, trafiliśmy w trójkę (w raz z Arusiem) do kina na nowych Avengersów. Moja reakcja? Dosyć dobra. Na pewno ta część jest lepsza niż poprzednia, tylko trochę za mało rozważań egzystencjalnych jak dla mnie. Myśli Ultrona nie były do końca sprecyzowane, czegoś mi brakowało. Mimo tego rozpierdziel był ostry i naprawdę ta część mi się podobała! A wieczorem... z ludźmi z Maca na karaoke!
Zdjęcie z Asią. O ile pamiętam, śpiewałyśmy tu razem Lenkę - The Show <3
A tu całe nasze zgromadzenie z Maca, śpiewające: bo jak nie my to kto >D! Moja twarz, moje ręce. Nigdy nie zrozumiem swoich dzikich póz.
Obok naszego McDonalda znajduje się muzyczny bar o nazwie Fuga Mundi (kierunek: Plac Grunwaldzki). Często wpadamy tam z ekipą, szczególnie w środy, kiedy odbywa się tam karaoke. Oczywiście byliśmy pierwszą grupą tej środy, która wepchała się do śpiewania. Nie musieliśmy nawet pić, żeby szaleć, śpiewać i tańczyć, choć nie sądzę, że piwa nie było. Była nas niewielka grupka, ale bawiliśmy się świetnie. Nie mogę pojąć tylko jednej rzeczy. Dlaczego zawsze rozmawiamy o pracy nawet poza nią XD?! To chyba takie schorzenie!
Co śpiewaliśmy? Jakimś cudem namówiłam ich na "The fox", dzięki czemu publiczność biła nam głośne brawa, Asię namówiłam do Lenki - The Show, a Krawiec postawił na swoim i było "bo jak nie my to kto" (gdzie znaliśmy tylko refren, a reszta to była czysta improwizacja XD). Miło wspominam ten czas! Nawet to, że wróciłam późno i następnego dnia miałam 12-nastkę w pracy, wcale mi nie przeszkadzało. O dziwo - byłam wypoczęta.
Po ciężkim piątku, kiedy wreszcie wpadłam w objęcia Arusia i zapłakałam mu koszulkę, usiedliśmy pod barierkami czekając na autobus powrotny, rozpoczynający wolny weekend. Gościu, który stanął obok nas autem i spytał: "nie jest wam zimno?" - bezcenny.
Sobota - rano i południe na wesołych nogach, latająca po sklepach, sprzątająca dom i gotująca obiad. Ten cudowny, odprężający odpoczynek był wstępem do przyjazdu ukochanych rodziców z którymi spędziliśmy weekend!
Ciacha, chipsy solone i truskawki przywiezione przez rodziców, prosto z naszego ogródka! Wyżerka w sam raz do oglądania... Eurowizji.
Kanapki, którymi mama chciała nas zapchać. Już dawno się tak nie najadłam!
Jeszcze niedawno myślałam, że to powrót do mojego rodzinnego miasta wzbudza we mnie tyle radości. Myliłam się. Tu chodzi raczej o obecność rodziców za którymi tak bardzo tęsknię. Gdziekolwiek będą, ale razem ze mną, uśmiech będzie widniał na mojej twarzy. Przez chwilę nawet pomyślałam, że fajnie byłoby, gdyby mieszkali razem ze mną we Wrocławiu. Niestety, to tylko marzenia. Rodzice prędzej myślą o przeprowadzce do Norwegii niż tu. Ten fakt trochę mnie przeraża.
Czas z rodzicami spędziliśmy naprawdę miło. Co prawda sobota zleciała nam na zakupach i nocnej wyżerce (przy Eurowizji, która nie zaskoczyła mnie żadną piosenką - wszystkie takie... niewpadające w ucho), ale i to było fajne. Niedzielę wspominam za to głównie ze spontanicznego wypadu do ogrodu japońskiego! Nie sądziłam, że o tej porze roku będzie tam tyle piękna. Razem z Arusiem byliśmy tam w tamtym roku na wakacje. Ewidentnie polecam wypad tam!
Naff w raz z mamą! Do Wrocławia przyjechała z różową bluzką, która mi się spodobała, a więc stwierdziła, że mi też taką kupi. I ten moment, kiedy chodzimy już po C&A, a mama sobie przypomniała, że to było w New Yorkerze. Lubię tył tej bluzki, choć kojarzy mi się ze szpitalnym kitlem O___o. Podobny miałam przed operacją!
Naff z pozą a'la: wzruszam ramionami i mam niepozorną minę bo tak naprawdę nie wiem o co chodzi, rób te zdjęcie w końcu!
1. Naff z nową bluzką i nową spódnicą. Zestaw przypadkowy, a mimo tego do siebie pasuje. Jestem przede wszystkim zadowolona ze spódniczki (C&A - 25 zł!) bo posiadałam tylko jedną. 2. Coś w stylu: oddaj już ten aparat (jako zapełniacz całości) 3. Moja pierwsza sukienka nie w kolorze czarnym. Jest progres! Ubiorę ją na wesele Gosi <3.
A to darmowa kawa w Tchibo załatwiona przez mamę. Om nom nom. Latte jaśminowe z masą czekolady!
Ciuchy, ciuchy wszędzie. W sumie to planowałam kupić tylko sukienkę na wesele. Kwota maksymalna miała wynosić 160 zł, a tu bang, trafia się coś, co kosztuje 70 zł. Z tej okazji pozwoliłam sobie jeszcze na bluzkę, Spódniczkę i kwiatową koszulkę zafundowała mi mama. Co było najśmieszniejsze? Mama załatwiła nam dodatkowe zniżki. Istnieje w C&A promocja związana z tankowaniem na Orlenie (bodajże). Mama przekopała portfel w poszukiwaniu paragonów z tankowania (a miała ich miliony), jednak nie znalazła aktualnych. Przekonała panią ekspedientkę do tego, by dała jej tą 20% zniżkę, a potem przekonała ją jeszcze, żeby mi też ją dała XD. Mina ekspedientki nietęga, ale moja mama to wróżka! Niczym babcia kochająca swoje wnuki, wyciągnęła z torby małe cukierki Daimy i podsunęła taką wielką garść tej pani. Jej uśmiech na twarzy? Bezcenny!
A tu już mamy ogród japoński:
Naff - wiecznie pozująca, Aruś - wiecznie kryjący!
Rodzinnie <3
Niestety, weekend powoli dobiega końca. Miałam cieszyć się, że ten tydzień będzie lżejszy bo mam tylko jedną dwunastkę w pracy, ale... BANG! McDonald kocha swoich pracowników! Dostałam telefon, więc jutro zamiast 8 godzin, robię 12 godzin. Znając moje szczęście i fakt, że jeden z pracowników kuchni jest na l4 - na pewno będą chcieli mi zmienić grafik również na resztę tygodnia. Jutro - mogę, ale mojego wolnego wtorku nawet nie tykajcie! Bo nie jestem maszyną, która ma nogi, ręce i umysł ze stali. Na dzień dzisiejszy od tygodnia mam wielki problem z nadgarstkiem (przez dźwiganie). Najgorsze jest to, że nie mogę mieć w pracy bandaża, który usztywnia mi ten nadgarstek. Myślę więc, że albo czeka mnie wyprawa do lekarza (l4, l4, l4, błagam) albo męczarnia przez kilka następnych tygodni lub miesięcy. Pozdrawiam i życzę miłego tygodnia!