Witajcie ponownie, moi mili! W końcu zabrałam się za pisanie ogólnej notki o pobycie we Wrocławiu. Zdjęć nie ma dużo (Łoł, Naff, co ci się stało?!), szału też zbytnio nie, ale są lekkie wspomnienia i nutka lenistwa. Nasze życie nie było takie złe i połowa żarcia pogniła nam w lodówce. Takie z nas niejadki, takie hardkory.
Pierwszy dzień był... spokojny. Płonące świece, kąpiel z bąbelkami, klimat, spokój, prezenty i pierogi. Pierogi. To ciekawa historia. Aruś tak bardzo się cieszył, że nikt z jego rodziny nie znalazł świątecznego pieniążka w środku i że akurat w jego porcji musi się kryć! Biedny. W domu tyle pierogów się najadł, a Naff za pierwszym gryzem trafiła na grosika. Drugi pieróg też miał pieniążka. Będę szczęśliwa cały rok i to podwójnie, ale podzielę się swoim szczęściem <3. A teraz materialista mode: on. Dostałam od Arusia ogrzewacze, "Miasto Szkła", naszyjnik i toffeffe, które od razu zjadłam! Ja mu zaś podarowałam patelnię (bo student, no), syropy do kawy, nasze zdjęcia i ptasie mleczka, których nie zjedliśmy przez całe 6 dni.
Te ogrzewacze wyglądają trochę jak wkładki do cycków, ale nie, to nie to.
A to codziennie jedliśmy na śniadanie.
Drugiego dnia zaczęło się. Zjechało się ponad 7 osób do współlokatora Arusia. Początkowo myśleliśmy, że nas rozsadzi od środka, tyle było hałasu nad ranem i w środku nocy z techno bitami w tle. Rozwalone sedesy, burdel nie do przekopania, jakieś całusy na lustrze i tęcza w wannie. W końcu się jednak przyzwyczailiśmy. Tak imprezowali, że się potruli brokułami i spędzili Sylwestra na spaniu. Ciekawym zjawiskiem było to, że dzień po nim słyszeliśmy w kuchni odliczanie i krzyki: "Mamy 2014 rok! JUHUUUUU!". Cóż. Nieważne, że z opóźnieniem, ważne, że w ogóle! Takie życie na krawędzi.
Dowiedziałam się od jednej z dziewczyn, że wyglądam bardziej dorośle, niż ludzie w moim wieku. Nie chcę być stara. Nie po to obcinałam grzywkę, żeby być stara. Co jest z tym światem? Nie wiem, ale zmusiła nas do picia wódki. Nie lubię wódki, ale było jej smutno. Nie wódce, dziewczynie.
Mieliśmy też małe odwiedziny. Mój brat przyjechał do nas ze swoją nową dziewczyną. Tak bardzo urocza! Dziwiłam się, że jest ode mnie starsza tylko o 3 lata. Wszyscy razem poszliśmy do kawiarni.
Panna Cotta, a przynajmniej coś, co ją przypomina.
Kawa brata, bo serduszko takie ładne!
Wszyscy małe kawusie, a Naff jak zwykle rozpusta. Lody, kawa, bita śmietana i czekolada. Siódme niebo.
Tak bardzo dziwi mnie... brak profesjonalizmu w kawiarniach. Już któryś raz z kolei trafiamy na średniej jakości kawiarnie, gdzie niczego nie ma, bo wyleciało przez okno z nadętą kelnerką na przedzie. Zwykła kawa, sztuczna pana cotta. Chciałam lody - w ogóle nie było. Wtf?
A oprócz tego patrzyłam na studniówkowe sukienki. Babka wyjechała mi z tekstem, że to, co przymierzam jest dla osób szczupłych. Było mi tak bardzo smutno, że tłuszcz mi się wylewa D: ale... no, nic. Najpierw masa, potem rzeźba, a sukienki za 600 zł jakoś zbytnio mnie nie ciekawią.
Mój brat i jego dziewczyna na tle sceny wrocławskiej. Zrobiłam im małą sesję.
A to my, nieuchwytni, cieniści. Ważne, że choinka ładna w tle!
Pełno było gości z latającymi wiatraczkami, na które w raz z dziewczyną
brata się napaliłyśmy. No, bo latają i świecą! Jaaaaaa! Brat kochany - kupił nam.
Reszta to czyste lenistwo, spanie do 13, granie na laptopach, spacery, pseudo gotowanie (usmażyliśmy śmierdzące mięso, którym się NIE potruliśmy. Level: hard) i miło spędzony czas. Wrocław daje mi niesamowite ukojenie, tak samo jak Aruś. Nawet jak nic nie robię, to jest... dobrze. Oby do końca roku, oby do studiów! Wrocławiu, czekaj na mnie.